"Życie będzie biegło..." "Odwrót" O Jerzym WBI

Z Bordeux do Falmouth

Ppor.pil. Jerzy Iszkowski

aktualizacja: 2018.07.08

W czerwcu 1940 roku ucieczka z Francji do Anglii

KAPITULACJA FRANCJI

W południe tego wielce urozmaiconego dnia dowiedziałem się, że w porcie Bordeaux stoją dwa małe statki handlowe polskiej bandery: Robur III i Chorzów. Postanowiłem wiadomość tę sprawdzić na miejscu w porcie. Namówiłem żołnierzy i kilku oficerów, ażeby nie zwlekali i wędrowali ze mną. Doczepiłem się do jakiegoś samochodu ciężarowego i zajechałem do miasta, stamtąd autobusem do portu. Dużo kosztowało mnie trudu i zachodu, ażeby odnaleźć w olbrzymim porcie polski mały stateczek.

Przy molo stał Robur III. Chorzów odpłynął przed kilkoma dniami.

Dotarłem do mola w momencie gdy załoga statku odczepiała cumy. Zdążyłem w ostatniej chwili skoczyć z wysokiego nabrzeża na deski pokładu, wykonując przy lądowaniu kilka gwałtownych koziołków. Odcumowany statek z podniesionym trapem odbijał od brzegu. Gdyby Robur III znalazł się w środkowej części basenu, zawołano z drugiej strony mola, ażeby statek przybliżył się i zabrał jeszcze kilku żołnierzy polskich i jakieś dwie kobiety.

Marynarze zrzucili sznurowe drabiny. Żołnierze weszli na pokład, z kobietami było gorzej, ale i z nimi dano sobie radę. Robur III wywędrował na nocną redę do zatoki rzeki Gironne, tam spodziewał się przybycia eskorty okrętów wojennych. Obok dosunęło się kilkanaście statków różnych narodowości zapełnionych ewakuowanym wojskiem alianckim i uchodźczą ludnością cywilną. Staliśmy na redzie. Dzień zbliżał się ku końcowi. Ściemniało się.

Na mostku kapitańskim słuchaliśmy ostatnich wiadomości radiowych. Armia francuska przestała walczyć - poddawała się względnie wycofywała w rozsypce i nieładzie. Niemcy zajęli linię Saary. Petain omawiał z Niemcami warunki zawieszenia broni.

W nocy z dnia 17-tego na 18-sty czerwca przyleciały samoloty niemieckie. Obok bombardowały jakieś obiekty. Zbliżyły się do portu i obrzuciły minami rejon redinesu statków. Woda bulgotała od spadających ładunków. Wykonując warunki zawieszenia broni, Francuzi nie przeciwdziałali akcji nieprzyjacielskiej. Samoloty niemieckie krążyły więc zupełnie bezkarnie, nisko, były doskonale widoczne. Jakiś Niemiec upatrzył sobie nasz statek, spikował i przejechał się po pokładzie ogniem z karabinów maszynowych. Ledwie uskoczyłem pod osłonę dźwigu kotwicznego. Pociski zadźwięczały o żelazo, wyszarpnęły dziury w deskach pokładu.

Gdy nastał świt, Robur III próbował wypłynąć z portu. Statek jednak został zatrzymany przez patrol policji portowej. Kapitan Czerny interweniował u Francuzów i tyle przynajmniej uzyskał, że pozwolono na przesunięcie Robura III w inne miejsce na zatoce [Żyrondy] Girodne. Tyle wystarczyło, ażeby bezkarnie podnieść kotwicę i pełną parą ruszyć w dół rzeki. Kapitan Czerny ryzykował. Wbrew zakazowi opuszczania ziemi francuskiej, wbrew decyzji kapitanatu portowego, lekceważąc niemieckie patrole morskie i powietrzne, a nade wszystko pola minowe zatoki Gironde - buntowniczy statek Robur III zuchwale płynął w kierunku ujścia rzeki.

Zachęcony przykładem, ruszył za nami olbrzymi transportowiec norweski. Nie upłynął stu jardów, gdy natknął się na minę. Nastąpiła potworna eksplozja. Od wybuchu Robur III drgnął i zakołysał się. Śmiertelnie raniony statek norweski przechylił się na dziób, po chwili położył się na lewą burtę, po piętnastu minutach przewrócił się na prawą burtę, wreszcie zanurzył się pionowo do połowy rufy, zawisł w tej pozycji i nagle szybko znikł z powierzchni wody.

Z odległości kilkuset metrów obserwowałem przebieg tej strasznej katastrofy. Widziałem ludzi, dziesiątki i setki, skaczących z przechylonego pokładu do wody spienionej i skotłowanej wirami. Wielu tonęło. Holowniki francuskie i szalupy sąsiednich statków wyławiały rozbitków. Nie mogły wejść do akcji ratowniczej szalupy z Robura III, bo były całkowicie rozeschnięte i postrzelane.

Korzystając z zamieszania w porcie oraz z usprawiedliwionych teraz ruchów statków, Robur III pełną parą płynął w kierunku morza. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności nie napotkaliśmy na żadne przeszkody u ujścia rzeki, nawet artyleria brzegowa nie oddała do nas ani jednego strzału. Wpłynęliśmy na bezkresną przestrzeń Oceanu Atlantyckiego.

W kabinie nawigatora stwierdziłem, że na okres kilkunastu godzin ustawiony został kompas kurs 270 stopni. To dobrze. Słusznie kapitan Czerny odchodził jak najdalej w głąb Atlantyku, ażeby uniknąć pościgu na wodach przybrzeżnych. Z rufy przyglądałem się brzegom Francji. Coraz dalsze, zamglone, po kilku godzinach ledwie zaznaczały się szarym pasemkiem... wreszcie wyrównała się linia horyzontu.

Robur III niezmordowanie drżał na pełnych obrotach. Polska, Francja, Europa - już poza mną. Coraz bardziej oddalałem się od mego domu rodzinnego. Okrążałem pola walki, uciekałem od nieprzyjaciela chyba po to, ażeby z najodpowiedniejszego kierunku i w czasie najwłaściwszym wpaść do środka najgorętszych walk i samemu zdobywać drogę powrotu do kraju, do rodziny mojej.

PODRÓŻ NA STATKU

Noc przespałem na deskach głębokiego dna ładowni. Obudziłem się, gdy słońce już dobrze przeświecało przez otwór pokładu. Na pokład wydostałem się przy pomocy długiej, chwiejącej się drabiny. Otrząsnąłem się w gorących promieniach słońca jak kogut, który o świcie wybiega z kurnika i rozpościera znużone snem skrzydła. Byłem głodny i temu nie mogłem zaradzić. Statek nie posiadał dla podróżnych zapasów żywności. Niewielka ilość ziemniaków przeznaczona była tylko dla załogi.

Z pasażerów jedli tylko ci, którzy zdążyli przed odcumowaniem statku zaopatrzyć się w prowiant. W ostatniej chwili zakupiłem w sportowym kiosku papierosy. To było wszystko z czym wybrałem się na długą morską podróż. Przecierpiałem pierwszy dzień przymusowej głodówki. W drugą noc śniłem o nadzwyczajnych przysmakach. Dziwnie, czułem się najedzony tym złośliwym snem. Aż wreszcie zjadłem... zdobyłem na śniadanie kilka porzuconych w kącie skórek pomarańczowych.

W porze obiadowej dobry marynarz podał mi w garnuszku zupę kartoflaną. Odchodząc z nieoczekiwaną zdobyczą, natknąłem się w przedsionku statku na ładną lecz bardzo zbiedzoną dziewczynę. Była to Polka w mundurze sanitariuszki, rozbitek z jakiejś polskiej dywizji frontowej. Szła krokiem chwiejnym, niemal tanecznym. W takt kołysania się statku uderzała ramionami o ścianę, a po chwili biodrem o poręcz bariery. Wyglądała zabawnie i wzbudzała litość. Bez słowa podałam dziewczynie garnuszek. Chwyciła skwapliwie naczynie, wypiła połowę zawartości, resztę oddała w moje ręce nie wyrażając żadnego podziękowania. Rozstaliśmy się składając sobie milczące ukłony. 

Pozostałą zupę połknąłem dyskretnie nie będąc przez nikogo obserwowany. Okazja zdobycia konkretniejszego pożywienia nadarzała się w drugiej ładowni, gdzie kwaterowała grupa cywilnych pasażerów. Ci byli dostatnio zaopatrzeni w najbardziej wymyślne smakołyki - konserwy, owoce, ciastka i białe pieczywo. Z tyłu leżaków gromadziły się wyjedzone puszki, ogryzki i papiery. Podbiegłem po jedną pustą puszkę z konserwy odrzuconej przez panią Kuncewiczową (powieściopisarka), lecz zanim zdążyłem się nachylić, już jeden z żołnierzy czeskich ubiegł mnie i triumfująco odmaszerował z resztką zdobyczy.

W ciągu pozostałych dni podróży nie udało mi się już nic lepszego zdobyć do jedzenia poza jeszcze dwoma garnuszkami zupy i jednej kromki chleba. Kiedy Robur III płynął już na pełnym morzu, powszechny głód na statku stał się problemem drugorzędnym. Kołysanie statku potęgujące się w miarę przechodzenia sztormu, odebrało nam apetyt. Dręczyło tylko pragnienie, którego nie można było zaspokoić z powodu ograniczonej ilości wody słodkiej. Warunki kwaterowania nie były wygodne. Kładliśmy się do snu pokotem na deskach dna statku, nakrywając się własnymi płaszczami. Zimno i wilgoć przenikały do kości.

Na drugą z rzędu noc urządziłem sobie legowisko wewnątrz komina, a więc w miejscu najcieplejszym i zarazem najbrudniejszym, jakie mogło znajdować się na statku. W cylindrycznej osłonie komina znajdowały się osobne przewody dymne, pomiędzy którymi wolna przestrzeń służyła jako odpowietrzenia kotłowni. Blisko wylotu komina w jego wnętrzu znajdowała się pozioma krata prawdopodobnie dla celów konstrukcyjnych, przez którą człowiek mógł swobodnie przelecieć i wpaść w przepaść kilkudziesięciometrowej luki kotłowni. Ażeby uniknąć nieprzyjemnego skręcenia karku w czasie snu, na kratę położyłem deski. Z belek zrobiłem bariery zabezpieczające. W ten sposób zbudowałem sobie doskonałe mieszkanko.

Ciekawe, że nikt z pasażerów nie poszedł za moim przykładem. W kominie mogło się pomieścić przynajmniej trzydziestu ludzi. Wszystkich jednak odstraszał dym kominowy, który przecież można było cierpliwie znosić w zamian za ciepło. Po kilku godzinach przebywania w kominie byłem brudny od sadzy jak kominiarz. Również bielizna moja momentalnie zmieniła kolor. Podobnie jak ja, wyglądali zresztą wszyscy inni na statku.

Z powodu braku dostatecznej ilości wody słodkiej do mycia, wszyscy byli rozpaczliwie brudni i wyniszczeni, a szczególnie tragicznie wyglądały kobiety. Na domiar złego, choroba morska wielu przyprawiła o skrajną apatię. Transport nasz obejmował stu lotników polskich, stu lotników czechosłowackich, drużynę polskiej piechoty i około stu osób cywilnych, w tym czterdziestu kobiet.

Część polskich Lotników wcześniej odpłynęła z Francji na statku Chorzów. Statek ten zaopatrzony był w urządzenia antymagnetyczne. Takiego zabezpieczenia przed minami magnetycznymi Robur III nie posiadał. Z tego powodu, jak również zabezpieczając się przed działaniem lotnictwa nieprzyjacielskiego, płynęliśmy trasą głęboko wysuniętą na zachód. Obronę przeciwlotniczą statku zapewniało czternaście krótkich karabinków piechoty (kbk), przygotowany do strzelania salwami. Przy tych karabinach pełniliśmy zespołowo dyżury w ciągu dnia i nocy. Śladem naszej trasy płynęło kilkanaście statków z uchodźcami różnych narodowości sprzymierzonych. Kilka statków zostało storpedowanych.

Po czterech dniach podróży, w dniu 21 czerwca wpłynęliśmy do kanału La Manche. W południe tego dnia statek zatrzymał się w angielskim porcie Falmouth. Do wieczora wyładowane zostały osoby cywilne, a w dniu następnym przetransportowano na brzeg żołnierzy czechosłowackich i polskich lotników.

Z mostku kapitańskiego wpatrywałem się w ponury, zamglony brzeg Anglii. Wysokie i nieforemne skały tworzyły doskonałe podłoże dla szeregu fortyfikacji powiązanych zasiekami z drutu kolczastego. Paszcze armat groźnie skierowane były ku południowi. Na otwartych przestrzeniach gniazda karabinów maszynowych wiązały przygotowanym ogniem przeszkody przeciwczołgowe. Ten wycinek twierdzy Albionu przygotowany był do walki. Ale co znajdowało się w głębi lądu? Jacy ludzie zamieszkiwali ten kraj? Czy tak samo jak Francuzi, za cenę życia gotowi byli oddać swoją wolność, sprzedać honor i sumienie, bez skrupułów zdradzić na polu walki sprzymierzeńców? Na progu nowego etapu wędrówki witałem nową ziemię w inny sposób aniżeli Francję w roku 1939. Nie znając jeszcze Anglii, wyczuwałem jej potencjalną zdolność do zwycięstwa.  

NA ANGIELSKIEJ ZIEMI

Padał ulewny deszcz. Przy lewej burcie statku zatrzymał się holownik przybyły po ostatnią grupę pasażerów. Obok trapu kapitan Czerny żegnał towarzyszy ryzykownego rejsu. Był to przystojny brunet o twarzy czerstwej i spalonej wichrami morskimi. Surowa twarz uśmiechała się teraz w pełni zadowolona z dobrze spełnionego obowiązku dowódcy statku. W drodze powrotnej holownik przywarł do mola zbudowanego na grubych, oślizgłych belach drewnianych. Wspinając się po drabince sznurowej, stanąłem na ziemi angielskiej.

W tym momencie przypomniało mi się, że kiedyś w 1939 roku śniło mi się, że po jakiejś przegranej wojnie i wygnaniu z kraju, w każdym jednak wypadku po rozstaniu się z rodziną, dopłynąłem okrętem do brzegu Anglii. Padał wówczas ulewny deszcz... Dziwaczny w śnie holownik zbliżał się do wysokiego mola. To był sen... bezgranicznie smutny, sen który się sprawdził. Czy przeznaczenie, które tak rzadko odsłania rąbka tajemnicy, rzeczywiście prowadzi człowieka z góry wytyczoną drogą życia?

Port Falmouth - to pierwszy etap wędrówki w głąb nieznanego lądu Anglii. Port gościnny. Przywitani zostaliśmy bez żadnych owacji. Całkiem słusznie, bowiem sytuacja wymagała traktowania nas raczej w sposób rzeczowy, konkretny. Byliśmy potwornie wygłodzeni. Anglicy domyślili się tego. Brytyjski Czerwony Krzyż przygotował posiłek odpowiednio dostosowany do stanu naszego nadwyrężonego zdrowia. Po sprawdzeniu dokumentów, zostaliśmy odwiezieni do obozu namiotowego położonego poza miastem. Komfortowy i wygodny był to obóz.