"Życie będzie biegło..." "Odwrót" O Jerzym WBI

Z Pireusu do Marsylii

Ppor. Jerzy Iszkowski

aktualizacja: 2018.07.07

Cytat ze wspomnień Jerzego z października 1940 roku

ZAOKRĘTOWANIE NA STATKU PUŁASKI

Statek s/s Pułaski przybył właśnie do Grecji. Czekałem na kolejność zaokrętowania.

W dniu 15 października przejechałem metrem z Aten do portu w Pireusie. Przy molo stało zakotwiczone szare widmo zamalowane ochronnymi kolorami. Olbrzymi statek wyglądał groźnie i butnie. Gotów był przyjąć każdą narzuconą walkę o ile nie zdołałby umknąć tajemnymi szlakami przemytników i piratów. Wyróżniał się od zebranych tutaj oceanicznych jednostek surowością wyglądu. S/s Pułaski był przy tym bardzo starym statkiem, niegdyś rosyjskim z czasu caratu, potem brytyjskim i duńskim zanim stał się własnością polskiej floty handlowej. Niedawno przeznaczony został na złom, lecz z powodu wojny stare pudło zmobilizowane zostało do bojowej roboty.

Szalupą dopłynąłem do statku. Po przejściu trapu oddałem paszport oficerowi dyżurnemu i przeszedłem do holu gdzie odbywała się rewizja bagaży. Kontrolę waliz i tłumoków przeprowadzano w obawie przed sabotażem. Pasażerowie składali się z czterech grup. Pierwsza najliczniejsza, to lotnicy. Druga, przemysł lotniczy. Trzecia, różni wojskowi i ochotnicy cywilni. Czwarta, to siedem żon oficerskich i dwa dzieciaki. Polki nie były mile widziane, one bowiem chociaż najmniej winne, kontynuowały piętno nieraz haniebnej ucieczki oficerów z rodzinami.

Niechęć do emigracyjnych kompletów rodzinnych przybierała drastyczne formy. Obserwowałem właśnie, jak pewien kapitan rewidując bagaż pani pułkownikowej, jedynej w tej chwili na sali kobiety, wyciągał jej suknie i bieliznę, wysoko podnosił majtki z nieodzownym przy tej czynności uśmieszkiem. Złośliwość ta, bardzo podatna dla tłumu udzieliła się wszystkim. Rozprzestrzeniał się śmiech, sala zabrzmiała wesołym krzykiem i ostrymi docinkami. Nikt nie współczuł zażenowanej pani, ani nie liczył się z protestem rozwścieczonego małżonka w groźnej szarży pułkownika piechoty.

Ze stołu rewizyjnego zebrałem rozrzucone moje rzeczy, załadowałem nimi kieszenie, chwyciłem pod pachę wciąż wypadające szmaty i zszedłem na trzecie piętro dolnego pokładu do przydzielonego numeru kajuty.

Począwszy od najniższego siódmego pokładu, kabiny zajmowane były według pewnego systemu, bowiem już od czwartego piętra znajdowali się oficerowie młodsi, a na najwyższym pokładzie I klasy kobiety z dziećmi, starsi oficerowie i jakiś zakonspirowany generał. Do burt dopływali na barkach kupcy greccy z owocami, lemoniadą i tytoniem, dając nam możność pozbycia się ostatnich drachm. Handel odbywał się przy pomocy koszyków opuszczanych z pokładu na sznurach.

S/s Pułaski strzeżony był bez przerwy dniem i nocą. Grecka policja portowa czuwała od zewnątrz, natomiast od wewnątrz statku wszystkie pokłady obsadzone były oficerską służbą wartowniczą. Dla bezpieczeństwa statek odsunięty był od nabrzeża o kilkadziesiąt metrów. Grecy zezwalali bez żadnych zastrzeżeń na oficjalny tranzyt wojska polskiego. Nie respektowali protestów niemieckich i nie obawiali się ich pogróżek.

WYJŚCIE NA WZBURZONE MORZE

W dniu 17 października zakazano opuszczania statku. Dozwolone jeszcze były wyjścia na ląd tylko tym oficerom, którzy w związku z podróżą mieli pewne służbowe sprawy do załatwienia w kapitanacie portu. Pewien porucznik lotnictwa interweniował u komendanta transportu w sprawie wyjątkowego udzielenia zezwolenia na wyjście do portu jakiemuś podchorążemu. Zostało wymówione nazwisko podchorążego, które mnie zelektryzowało.

Zbliżyłem się do komendanta transportu i powiedziałem:

- Panie pułkowniku, pozwalam sobie zauważyć, że nazwisko podchorążego, które przed chwilą usłyszałem, znane mi jest z afery szpiegowskiej na terenie 2 Pułku Lotniczego. Obawiam się, czy podchorąży który chce zejść na ląd, nie jest właśnie tym...

Oświadczenie moje zrobiło ogromne wrażenie, nie tyle na pułkowniku, co ona poruczniku przysłuchującym się mojemu meldunkowi.

- To nieprawda - zawołał podniecony.

- To tylko przypuszczenie, ostrożność - odpowiedziałem.

Pułkownik przerwał nam źle zapowiadającą się dyskusję - decydując, że podchorążemu nie udzieli przepustki. Na tym zdawałoby się, że sprawa którą pochopnie rozjątrzyłem, została zakończona. Lecz w kilka godzin później zostałem poproszony przez porucznika do salonu, gdzie pokazując na obok stojącego podchorążego, zapytał zjadliwie:

- Czy to ten właśnie Szpieg?

- To niemożliwe... - odpowiedziałem trochę zmieszany, istotnie stał przede mną inny człowiek aniżeli ten o którym myślałem.

- Nazwisko pana podchorążego?- zapytałem.

- Odpowiedział.

- Zgadza się, to samo nazwisko. Chyba nie sądzi Pan, że zamierzałem czynić panu jakąkolwiek krzywdę na honorze. Zresztą nic konkretnego nie stwierdzałem.

Podchorąży już nie odpowiadał, natomiast porucznik oschle oświadczył:

- Zechce pan panie poruczniku przyjąć do wiadomości, że jako zastępca honorowy podchorążego żądać będę od pana pełnej satysfakcji. Oczekuję wyznaczenia pańskich zastępców.

- O! - wykrzyknąłem zdziwiony - to aż tak daleko zaszła sprawa?

- Tak... aż tak daleko - odpowiedział szyderczo porucznik.

- Dobrze! - ostro zareplikowałem i opuściłem salon.

W ten sposób rozpoczęła się sprawa honorowa skierowana przeciwko mnie, która wlokła się przez cały czas podróży.

Sprawa, która dziwnym zbiegiem okoliczności prowadziła do zamachu na moje życie, a skończyła się śmiercią tych którzy mnie wyzwali.

Wkrótce miało nastąpić odcumowanie statku. W tym czasie Niemcy przez radio wrocławskie podali w języku polskim następującą depeszę:

Turystom polskim odpływającym z Pireusu do Francji, życzymy szczęśliwej podróży.

Radiotelegrafista pokładowy przypadkowo podchwycił tak wielce obiecującą audycję i przez głośniki podał nam doskonały na czasie i mocno niestrawny pasztet. Oczekiwaliśmy zatem awanturniczej podróży po Morzu Śródziemnym.

TAJEMNICE STATKU

Marynarze przygotowali tratwy do opuszczenia i na zewnątrz burt wysunęli cztery łodzie ratunkowe. Nie wykonywali zwykłych dziennych prac pokładowych polegających między innymi na długotrwałym polerowaniu okuć, klamer czy innych metali. Nie myli pokładów, nie porządkowali lin. Ledwo dawali sobie radę z niezbędną obsługą najważniejszych mechanizmów. Załoga ta była zdekompletowana.

Część obsługi stanowisk była obsadzona niekwalifikowanymi osobami zebranymi ochotniczo spośród ewakuowanych żołnierzy. W podobnej sytuacji, a nawet w znacznie gorszej, znajdowały się inne polskie statki pływające na linii Grecja - Francja. Cenne uzupełnienie załóg stanowił personel lotniczy, z którego nawigatorzy, piloci oraz mechanicy pełnili zaimprowizowaną służbę morską w zakresie podobnych specjalności.

Polska bandera została zdjęta z masztu Pułaskiego zaraz po opuszczeniu portu. Odtąd statek płynął bez żadnych znaków i sygnałów rozpoznawczych. Przygotowane były bandery różnych państw, które miały być użyte w zależności od okoliczności. Płynęliśmy bez eskorty. W pozycjach uzgodnionych z admiralicją państw zachodnich znajdować się miały osłony z patroli morskich i powietrznych.

Pierwszą kolację spożyłem w charakterze gościa. W następnym dniu z kolei miałem być pomocnikiem kucharza, później kelnerem przebiegającym olbrzymią salę jadalną z pełną wazą zupy, wreszcie skrobaczem ziemniaków, a w międzyczasie nawigatorem - według ustalonego porządku.

W pierwszym dniu dyżur kelnerski pełnił pokład najwyższy, więc wyżsi oficerowie. Pasażerowie pozostałych pokładów oficerskich i szeregowych siedzieli przy stołach. Obok mnie uwijał się pułkownik uzbrojony w fartuch i ścierkę pod pachą.

Jakiś żołnierz, który pierwszy raz widział coś podobnego, nie wytrzymując z radości, zawołał:

- Te Oberkelner, brudny mam talerz. Proszę zmienić!

Pułkownik szybko spłynął do stołu i z uprzejmym uśmiechem odpowiedział:

- Momencik, już się robi.

A więc wszyscy na statku mieli równe prawa i obowiązki. Czy do tego stanu doprowadziła świadomość, że każdemu jednako groziłoby wylecenie w powietrze od pierwszej lepszej torpedy niemieckiej?

Po kolacji zszedłem do salonów. W przejściu minąłem grupę majorów i kapitanów, którzy jeszcze skrobali ziemniaki na dzień następny. Innym razem o tej samej porze w tym miejscu zobaczyć będzie można szeregowych, kiedy indziej cywilów.

Późnym wieczorem wracałem korytarzem wzdłuż poręczy burty. W ciemnych zakamarkach usłyszałem tuż za sobą szybkie kroki. Natychmiast odwróciłem się i zdołałem zauważyć sylwetkę, która nagle skurczyła się i zniknęła za narożnikiem. Poszedłem jeszcze kilka kroków dalej i chowając się w jakiejś wnęce, obserwowałem korytarz. Po chwili pojawiła się ta sama sylwetka, stanęła na moment, poruszyła się, podeszła bliżej i rozpłynęła się w ciemnościach. Człowieka nie rozpoznałem. Kojarząc sobie różne fakty, postanowiłem być ostrożnym i możliwie unikać samotnego przechodzenia nocą w pobliżu bariery pokładu.

Byłem zadowolony, że leżąc w koi miałem przy głowie małe okrągłe okienko. Otwierać je można było tylko po zgaszeniu światła w kajucie. Wokoło okienka pluskały falę i szemrała woda uchodząca z bocznych otworów kadłuba. Bliskie i dalekie fale srebrzyły się od księżyca na jednej nieskończenie długiej ścieżce odblasku. Oddychałem zimnym i zdrowym powietrzem. Kołysanie usypiało. Przez cały dzień pogoda była słoneczna i upalna. Weseliła się sama w sobie i do siebie jak rozhisteryzowana stara panna niespożyta w swej wielce cnotliwej wstrzemięźliwości. Morze było spokojne.

Statek lekko kołysał się i nikomu nie przeszkadzał swym nudnym przetaczaniem się z boku na bok. Wnętrzności statku niezmordowanie pomrukiwały zachrypniętymi od starości mechanizmami. W najdalszych horyzontach nie dostrzegało się niczego godnego uwagi. Jeżeli istotnie groziło nam niebezpieczeństwo, to było ono zupełnie niewidzialne, nieodgadnione i niespodziewane - głęboko ukryte pod powierzchnią morza.

W dniu 20 października o godzinie 1200 s/s Pułaski minął Maltę. Od strony wyspy nadleciał staroświecki samolot brytyjski, okrążył statek i rozpoznał pospiesznie wysuniętą polską banderę. Załoga samolotu kiwnęła skrzydłami na znak przyjaźni i pomknęła z powrotem do wyspy. Bandera została natychmiast opuszczona i schowana.

W czwartym dniu pływania s/s Pułaski przechodził przez najbardziej zagrożone miejsca. Wzmogła się czujność załogi. Najbardziej trwożni pasażerowie przesiadywali na zewnętrznych pokładach statku gotowi w każdej chwili do zajęcia miejsca w łodziach ratunkowych. Najmniej bojaźliwi zagrywali się w pokera w salonach niższych pięter, natomiast odważni kładli się do swoich koi i hamaków. Nic jednak się nie stało w ciągu całego dnia.

W nocy zatrzymały nasz statek wojenne okręty Francji i Wielkiej Brytanii. Kapitan najbliższego okrętu podpłynął łodzią motorową do trapu Pułaskiego i po osobistym porozumieniu się z naszym komandorem, zezwolił na dalszą podróż.

Rano dnia 22 października s/s Pułaski płynął wzdłuż brzegu Afryki. Obserwowałem z odległości kilkunastu mil wysokie szczyty Atlasu. Z chwilą zwiększenia kursu, statek przyjął zdecydowany kierunek do Francji. Pogoda zmieniła się.

SZTORM

Wzmógł się wiatr, wkrótce wichura zaczęła koncertować na przedziwnych instrumentach lin, masztów i różnych połączeniowych patyków. Czarne ołowiane chmury zewsząd koncentrowały się do uderzenia nawałnicą deszczu i gradu. Fala piętrzyła się coraz wyżej. Coraz ciężej dźwigał się ciężki kadłub na szczyty wody, z których gwałtownie spadał w otchłanne przepaście.

Wieczorem niebo miało wyraz zły i ponury. Powietrze oziębiło się. Za frontem burzowym przyszedł wściekły sztorm przekraczający sto mil na godzinę. Zmienił się repertuar koncertu. W zewnętrznych szczelinach statku i w olinowaniu rozpoczęło się ostre świstanie przy wspaniałym akompaniamencie ryku fal. Statek kładł się na boki. Niepodobieństwem było utrzymanie się na nogach bez pomocy rąk. Na przemian podłoga uciekała spod nóg i ciało stawało się lekkie jakby człowiek unosił się w powietrzu, po chwili od dołu deski parły z potężną siłą, aż od tego ciężaru zginały się kolana, łamały się jelita w brzuchu i jakby trzeszczały kręgi karku. Horyzont fantastyczne wyczyniał tańce. Unosił się raz z prawej, raz z lewej strony, nagle pojawiał się wysoko z przodu, za chwilę z tyłu. Potężniała wysoka i długa fala.

Z przedniego mostka patrzyłem na rozwścieczone morze. Niezwykły był to widok. Z burzą synchronizowały tak odpowiadające mojemu dobremu samopoczuciu stany śmiertelnego zagrożenia i nigdy nie uspokojonych żywiołów tęsknoty. I pomyślałem, że kiedyś albo nastąpi stabilizacja mojego życia, albo w najokrutniejszym zniszczeniu wszystkiego co na drodze zawadza, pozostanę człowiekiem przejściowym jak wiatr samotny, przed którym ludzie drzwi i okna zamykać będą, ażeby w przeciągu nie skręcił im karku.

Nastała późna noc. Przemarznięty, schłostany wichurą, deszczem i gradem, wracałem dolnym pokładem do kabiny. Trzymając się ścian i poręczy, raczej sunąłem na nogach aniżeli szedłem normalnym krokiem. Gdy byłem już blisko drzwi prowadzących do wewnętrznych korytarzy, nagle poczułem na sobie z tyłu kleszcze rąk, które gwałtownie chwyciły mnie za ramię. Szarpnąłem się i jednocześnie na ślepo z całej siły uderzyłem w ciemność. Trafiłem. Pięść moja trzasnęła coś miękkiego, jakby w ludzką twarz. Ciało człowieka potoczyło się na deski pokładu. Odskoczyłem od tego niebezpiecznego miejsca możliwie jak najprędzej.

Tuż przy drzwiach zamajaczyła sylwetka drugiego człowieka. Biegnący cień zatrzymał się, starał się jakby ująć mnie, lecz odrzuciło nas od siebie gwałtowne kołysanie statku. Zdołałem chwycić za klamkę. Szarpnąłem drzwiami, rozsunąłem kotary i stanąłem w jasno oświetlonym korytarzu.

Odetchnąłem. Nie ulegało już wątpliwości, że komuś bardzo zależało na tym, ażeby wrzucić mnie do morza zanim statek dopłynie do Francji. Nasuwały się zupełnie wyraźne wnioski, których jeszcze nikomu oficjalnie nie wyjawiłem. Postanowiłem czekać do właściwego momentu. Na razie ograniczyłem się do zorganizowania z kilku zaufanych przyjaciół własnej ochrony.

Sztorm trwał przez cały następny dzień 23 października. Zaledwie kilku gapiów sterczało na deszczu i wichurze w pobliżu dziobu. Reszta niepomna na naturalne potrzeby karmienia się i inne czynności z zakresu bodaj golenia i mycia, tkwiła w kojach bez przerwy od kilkudziesięciu godzin. W kuchni pustki. Naczelny kucharz też zachorował. Był to wytrawny marynarz, sędziwy Arab.

W długich wewnętrznych korytarzach, w salonach i salonikach, a najgłośniej w kajutach roznosiło się tragiczne skrzypienie wiązań konstrukcyjnych, jakby męczenie żywego stworzenia, a może już mordowanego minami głębinowymi torpedami, bombami i wszelkimi innymi strachami. Ze snu budził mnie wpółprzytomny lęk, że na wierzchołku fali statek nasz przełamuje się w połowie, innym razem wydawało mi się, że płynąłem tylko w pierwszej jego połówce gdy drugą część diabli już porwali na strzępy. Za każdym wyskoczeniem śrub ponad powierzchnię wody, gdy dziób zjeżdżał głęboko w dół, a rufa podnosiła się ku niebiosom, statek dostawał gwałtownych drgawek. Wówczas z półek spadały wszystkie przedmioty. Kto zdołał zasnąć, to przy każdym wstrząsie budził się momentalnie.

Boczna ściana i barierka z drugiej strony łóżka zabezpieczały od wypadnięcia, Ale ciało nieustannie katulało się z jednego boku na drugi... Przez cały dzień nie ruszałem się z łóżka. Podobnie wylegiwali się trzej koledzy zajmujący razem ze mną kajutę. Dzięki systemowi łóżek piętrowych ustawionych parami, mogliśmy bez schodzenia grać w karty na leżąco. Chętnie pozostawałem w koi, gdyż czułem, że mógłbym się wkrótce doczekać rozkosznego stanu rzygania co minutę gdybym zaczął zabawiać się spacerem, chociażby ażeby stanąć na mostku kapitańskim i podziwiać szaleństwo morza. Zobojętniałem na wszelkie piękności podróżowania statkiem. Niewątpliwie był to objaw początku choroby morskiej. W ciągu nocy udało mi się zasnąć.

Było to chyba tuż przed świtem gdy obudziły mnie znamienne i charakterystyczne wydarzenia. Mianowicie statek znieruchomiał, zamarł w zupełnej ciszy. Maszyny stanęły. Pod moim okienkiem nie grzmiały fale, a tylko woda pluskała delikatnie. Gwałtowna jazda na dzikim mustangu skończyła się. Odniosłem wrażenie, że teraz na krowie spokojnie dojeżdżałem do obory. Cisza jaka zapanowała zewsząd była niepokojąca.

NA REDZIE PORTU MARSYLII

Wyglądnąłem przez okienko. W szarej i zasłoniętej mgłą dali zamajaczyło kilka ponurych i groźnych szczytów skał. Na ich widok odczułem jakby spotęgowanie chłodu. S/s Pułaski stał na redzie w porcie francuskim. Wpatrując się w hipnotyzujące odległe różnokolorowe punkty świetlne, zasnąłem w błogim odpoczywaniu po przebytej podróży. Na tym skończyły się moje jakiekolwiek dalsze zainteresowania na przyszłość.

Raz jeszcze licho jakieś brutalnie przerwało mi sen. Statek bowiem nagle wierzgnął, szarpnął tak ordynarnie, że spadłem z łóżka na podłogę tłukąc po drodze własne kości i gnaty fruwających w powietrzu kolegów. Kilka głośnych komend i grzmot syreny wtórowały ekwilibrystyce statku i znowu nastąpił spokój.

Coś się musiało stać na zewnątrz, ale zbyt byłem leniwy, ażeby interesować się tym. W podobnym nastroju znajdowali się też i moi koledzy. O świcie ubrałem na siebie gruby kożuch barani i trzęsąc się z zimna wyszedłem na pokład. Wśród mgieł i pospolitej pluchy, zobaczyłem rozległą panoramę portu i miasta Marsylii. Obok mnie stanął przy barierze drugi oficer załogi. Rozmawiając, patrzyliśmy na strzeliste wzgórza lądu. Marynarz ten wytłumaczył mi, jak się to robi ażeby statek nagle w wolnym biegu zatrzymać przy jednoczesnym gwałtownym manewrze kierunkowym.

Właśnie tej nocy nasz Pułaski eksperymentował taką sztuczkę - ładując się z impetem na minę. Dzięki tylko przypadkowemu zauważeniu niebezpieczeństwa, udało się w ostatniej chwili uniknąć katastrofy. Wyjaśniła się przyczyna mojego ostatniego w podróży koziołkowania po kabinie.

Po przybyciu holowników, pilot portowy przeprowadził statek przez pola minowe w kierunku przystani. Bez przeszkód ciężki kadłub s/s Pułaskiego wtoczył się w odmęty cuchnącej od brudu i odpadków wody basenu. Statek znieruchomiał zupełnie. Stukały tylko pompy i pluskały strumienie wylewającej się wody z bocznych otworów kanałowych.

Ciężkie cumy świsnęły śmigłymi końcówkami. Ludzie z mola podchwycili je, okręcili niemi potężne betonowe pniaki i przemyślanymi węzłami skrępowali statek z lądem.