Krzysztof Iszkowski socjolog, ekonomista, analityk

Archiwum o ideach


Bunt to radykalna hipokryzja

Liberte!, 2012

Mimo wzajemnej niechęci „faszyści” i „lewacy” mają wiele wspólnego. Łączy ich pogarda dla nowej klasy średniej – tej samej, która w latach 90. miała stać się solą polskiej demokracji . Budujący polską odmianę globalnego kapitalizmu pracownicy międzynarodowych korporacji, niezłomni kibice słabej piłkarskiej drużyny narodowej, ludzie, którzy chcą po prostu spokojnie żyć i nie oczekują wiele od polityków, nie mogą liczyć na zrozumienie. Lewicę i prawicę drażnią w jednakowym stopniu i z tego samego powodu: akceptują rządy nieokreślonego, mało ambitnego i bezideowego centrum. O ile dla starszego pokolenia zaangażowanych inteligentów, tęskniących za solidarnościową wspólnotowością, ta miałkość i nieokreśloność zwiastuje zdolność do artykułowania woli powszechnej, o tyle młodsi widzą w niej zapobiegający jakiejkolwiek artykulacji knebel. Wobec tak magmowej formacji trudno jest być opozycją. W trafnym angielskim grepsie Sławomira Sierakowskiego w Trzeciej Rzeczpospolitej demokratyczny wybór „prawica czy lewica?” (right or left?) został zastąpiony zgoła totalitarnym starciem pomiędzy tymi, którzy mają rację, a tymi, którzy są jej pozbawieni (right or wrong?).

Redaktorzy „Krytyki Politycznej” i „Uważam Rze” słusznie bronią polityki rozumianej jako kończąca się arbitralną decyzją konfrontacja idei (spory o dopuszczalność aborcji, wysokość podatków i program nauczania historii można rozstrzygnąć w głosowaniu, ale nie drogą racjonalnej dedukcji), lecz popełniają błąd, wzywając do buntu wobec perfidnej swą nieokreślonością magmie. Kontestacja jest w gruncie rzeczy wyrazem słabości, wynika z dobrowolnego uznania, że istniejącego systemu nie da się naprawić od środka. Oczekiwanie, że ludzie „wreszcie przejrzą na oczy i dostrzegą fałsz” lub „dłużej tego nie zniosą”, to współczesny odpowiednik Mickiewiczowskiej modlitwy „o wojnę powszechną za wolność ludów”: robi wrażenie dzięki radykalizmowi, ale ma nikłe szanse spełnienia się za życia petenta (nie mówiąc już o tym, że jeśli nawet się spełni, nie będzie to jego zasługą). Tylko krok stąd do mesjanistycznego eskapizmu, uznania, że rzeczy naprawdę ważne dzieją się poza polityką, i do stworzenia własnej sekty opierającej się na wierze w zamach smoleński lub na squatterskiej izolacji od konsumpcyjno-korporacyjnego świata.

Pokusa jest tym silniejsza, że bunt pozostaje postawą moralnie chwalebną – w Polsce w dwójnasób. Na narodową tradycję sprzeciwu wobec obcej władzy (przy czym kwantyfikator „obca” łatwo jest pomijany), nakłada się uniwersalny podziw dla romantycznego dysydenta, przekazywany w powieściach Orwella, Sołżenicyna, Kundery i Keseya, a także chociażby w filmie „Matrix” braci Wachowskich. Bunt wywołuje emocje i sprzedaje się lepiej niż mozolna praca obliczona na powolną zmianę systemu: umiarkowanie skuteczny Che Guevara stał się ikoną popkultury, Jean Monnet, który stworzył podstawy dla zintegrowanej Europy, pamiętany jest zaledwie przez garstkę historyków. Dla politycznych PR-owców atrakcyjność buntu jest wystarczającym powodem, by przedstawiać swoich klientów jako kontrsystemowych rebeliantów, ludzi „zupełnie innych” od wszystkich dotychczasowych polityków, a stronnictwa, które tworzą – jako oddolne ruchy społeczne. Zasadność tego rodzaju marketingowych zabiegów jest mniejsza, niżby się mogło wydawać, nawet jeśli są one skuteczne w obrzydzaniu dotychczasowej elity. Dzieje się tak, ponieważ ci, którym podoba się bunt przeciw całemu systemowi sprawowania władzy, i tak z reguły nie głosują, a ci, którzy głosują, robią to, żeby wyłonić nową ekipę rządzącą – i robią to spośród tych, którzy do rządzenia wydają się zdolni.

Cały tekst w XII numerze „Liberté!” .