"A życie musi..." Kronika Biogramy WBI

O moich Rodzicach

Stefania Kowicka z domu Iszkowska

aktualizacja: 2017.06.11

Fragmenty wspomnień dotyczące Rodziców Witolda, Ini, Stefy i Janka, spisane przez Stefanię. Wybrane oraz śródtytuły dodane przez Wacława Iszkowskiego.

Rokitno

Mama Jadwiga chodziła dumnie wśród marchwi, pietruszek i innych warzyw i cieszyła się, że wszystko jej się tak w tym roku udało i będą zapasy na zimę. Udały się jej też kwiaty, bo do kwiatów mama miała ręce jak dobra wróżka i trudno było spotkać gdzieś tak piękne klomby i takie kwiatowe dywany jakie planowała i doglądała nasza Mama - artystka malarka zakochana we wszystkim co piękne. (…)

Niemcy w Rokitnie

Nie poznaliśmy ich wtedy z gorszej strony, odnosili się do wszystkich uprzejmie – także początkowy przestrach ustąpił ciekawości. Ojciec nasz rozmawiał z nimi po niemiecku ze swoim wiedeńskim akcentem. Po chwili zapytali go czy nie jest Niemcem. Nie mogli uwierzyć, że Polak tak wspaniale mówi po niemiecku. Oczywiście Ojciec nie pochwalił się im, że jest synem Austriaczki Zofii Wex i że jest urodzony i wychowany w Wiedniu. Ojciec nasz, będąc właściwie półkrwi Polakiem był gorącym polskim patriotą i nigdy nie przestał nim być. Teraz jednak jego biegłość w niemieckiej mowie, kto wie, czy nie stała się ratunkiem, gdyż Niemcy po krótkiej pogawędce odjechali. To było wtedy gdy w naszym domu przebywali ranni żołnierze i tylko dzięki elokwencji naszego Ojca, Niemcy ich nie odkryli co mogłoby skończyć się tragicznie. (…)

Ucieczka z Rokitna

Narastało uczucie zagrożenia i strachu. Ojciec nasz, który zawsze występował w roli szefa, nie dawał sygnału do opuszczenia domu. Powodowany zapewne jakąś dumą i ambicją, a może żalem udawał że nie ma nic groźnego i nie trzeba się bać. Trwaliśmy więc tym domu jakby trochę już nie naszym i nie tak bezpiecznym jak dawniej. (…)

Ojciec z Inią wyszli tylnym wyjściem z domu i rozpoczęli wędrówkę bocznymi dróżkami, omijając ludzkie osady, do Brzuchowic, gdzie mieliśmy się spotkać na stacji kolejowej. Byli również narażeni na niebezpieczeństwo napotkania wrogów, ale nie w takim stopniu jak ja z Mamą. Gdy obie z Mamą dojechaliśmy szczęśliwie do stacji Brzuchowicach, zaczęłyśmy niecierpliwością oczekiwać na Ojca i lnię. Jakaż była nasza radość gdy zobaczyłyśmy ich z daleka i gdy już razem na naszym wytwornym wehikule rozpoczęłyśmy podróż do Lwowa.

Jeszcze tylko na rogatce zatrzymał nas sowiecki patrol i przeżyliśmy chwilę strachu. Pamiętam, że Ojciec częstował ich czekoladą, ale widocznie bojąc się zatrucia, lub nie wiedząc co to jest, kazali mu zjeść kawałek. Wyszliśmy jakoś cało z tej opresji i rozpoczęliśmy naszą dalszą drogę przez tak dobrze znane, ale tak zmienione miasto. (...)

Okupacja sowiecka

Ojciec był zawsze głównym kasjerem i kto potrzebował pieniędzy, szedł do niego po określoną sumę (ja przez Mamę) – a On zwykle dawał bez szemrania. Dochody przed wojną czerpał głównie ze sprzedaży drewna z lasu, ale nikt nie orientował się ile ma tej gotówki którą wyjmował szafy ze studni bez dna… [okupacja Lwowa przez Sowietów] Nasz Ojciec pracował na skromnym etacie woźnego – jak mawiał na etacie małpy, choć tak naprawdę miał zajęcie w bibliotece. (…) Oprócz tego Ojciec starał się robić jakiś zawrotne interesy do czego miał taki spryt jak wszyscy Iszkowscy, więc na ogół dawał się wykiwać.

Ojciec był woźnym w Zakładzie Anatomii Patologicznej co robiło dobre wrażenie. Mama dostała się do jakiejś artystycznej instytucji, gdzie malowała - o zgrozo - portrety wodzów rewolucji. O ile pamiętam to głównie wyspecjalizowała się w Stalinie i malowała jego dostojne oblicze. Technika malowania była taka, że powiększało się rysunek z fotografia na rozpiętym na ramie zwykłym białym płótnie i malowało się metodą wcierki czyli wcierania jednokolorowej brązowej lub czarnej farby. Nie była to farba olejna, a chyba coś w rodzaju plakatówki. Portrety były duże, a czasem wprost olbrzymie. Podziwiam jak moja Mama dawała sobie radę z tym malowaniem i że wytrzymywała patrząc ciągle na oblicze Stalina - wodza ludzkości.

(...odbiór paszportów...)Ojciec jako woźny Zakładu Anatomii Patologicznej po mistrzowsku odegrał rolę zniedołężniałego staruszka o lasce. Mama w chustce na głowie, chudożnica czyli artystka malująca portrety Stalina i ja druga artystka ucząca się gry na fortepianie. Inia studentka medycyny i Janek uczeń. Poubierani byliśmy w najgorsze jakie były w domu ubrania, czapki i chustki i z powodzeniem udawaliśmy sowieckich obywateli bardzo zapracowanych i zadowolonych ze swojego losu. (…)

Ale to był dopiero początek tej drogi krzyżowej jaka nas czekała. Takie były te czasy i niestety nie da się napisać nic wesołego. My młodzi odczuwaliśmy to wtedy trochę inaczej, może mniej nerwowo, ale rodzice, szczególnie Mama ciągle drżała o nas, wyczekiwała, wyglądała przez okna i siwiała z dnia na dzień.

Okupacja niemiecka

Z czasem przyszła na Nią jedna z cięższych prób gdy i ja dostałam się za kratki i nie wiedziała czy mnie jeszcze zobaczy. Było to w upalne popołudnie w początkowych dniach lipca, gdy Ukraińcy gorliwie wyłapywali Polską młodzież i inteligencję. Zginęli już profesorowie i wielu młodych ludzi. Ukraińcy szaleli, a Niemcy im w tym wcale nie przeszkadzali. W taki dzień ja się gdzieś i po coś wybrałam w domu - ku zmartwieniu Mamy zawsze mnie gdzieś nosiło. Byłam już na samym dole schodów tuż przed bramą na ulicę, gdy weszło dwóch młodzieńców w cywilu i zatrzymali mnie. Wyciągając jakąś listę jeden z nich zapytał – Iszkowska Janina? Odpowiedziałam, że Iszkowska, ale nie Janina. ale to im wcale nie przeszkadzało i kazali mi iść ze sobą.

Gdy Mama, patrząc jak zwykle za mną przez okno, zobaczyła mnie w takim towarzystwie, domyśliła się, że coś jest niedobrego i wybiegła na ulicę w kapciach i w jakiejś domowej szacie. Wołała coś za mną, a ja znowu wołałam żeby szła do domu. Ukraińcy grozili jej że Ją zastrzelą. Było zupełnie pusto na naszej skromnej uliczce Badenich. Do końca życia zapamiętam ten widok. Mama biegnąca z rozwianymi włosami i Ukraińca który sięgał do kieszeni po broń. Na moje prośby i zapewnienie, że zaraz wrócę, Mama nareszcie dała się namówić na powrót do domu.

Gdy mnie i Masiunię aresztowano, Ojciec mój, jak pisałam mówił po niemiecku tak jak po polsku i razem z Fraülein rozpoczęli gonitwy po różnych niemieckich urzędach i dygnitarzach i interweniowali w sprawie naszej, a przy okazji na pewno przyczynili się do uwolnienia reszty. Zbiegło się to akurat okresu niepokoju Niemców o rozmiary ukraińskiego nacjonalizmu. Niemcy zaczęli pokazywać Ukraińcom, że tylko oni są tu od robienia porządku i są tu Panami. Ordnung muss sein! Byliśmy pewni, że energiczny niemiecki rozkaz, czy telefon musiał zadziałać prawie w ostatniej chwili, bo po cóż prowadzili nas do więzienia, gdzie mieli wykonywać wyroki śmierci. Trudno zliczyć ilu młodych zostało w tym czasie rozstrzelanych bez sądu i wyroków. Nam się udało ujść cało i to Ojciec mój razem z Fräulein uratowali wtedy życie nie tylko mnie i Masiuni, ale też wielu innym ...

Janek i Ojciec zaczęli pracę we wszawym interesie przy wytwarzaniu szczepionki przeciw tyfusowi plamistemu. Praca ta była z gatunku ważnych dla armii, dlatego każdy kto w tej branży pracował, mógł ze spokojem w sercu pokazywać Niemcom Ausweis.

Już po wojnie w Krakowie

Nie było to życie łatwe i nie można powiedzieć, że mieliśmy wtedy za dużo pieniędzy. Ojciec wychodził codziennie rano w poszukiwaniu jakiejś pracy, ale wracał z niczym. Żartował, że chyba zaangażuje się w charakterze praczki. Po długim i bezowocnym poszukiwaniu pracy w Krakowie, a nawet okolicy, Tato zdecydował się na wyjazd w dalsze strony. Chyba za sprawą Stefana Turnau'a dostał posadę administratora w zespole majątków hodowlanych Instytutu Gospodarstwa Wiejskiego w Puławach. Administrował majątkiem Instytutu w Końskowoli. Stamtąd przysyłał nam część zarobionych pieniędzy, ale i sam musiał z czegoś żyć.

Mama też znalazła sobie pracę zarobkową - drugą w swym życiu, po malowaniu portretów we Lwowie. Z jakiejś spółdzielni produkującej lalki przynosiło się uszyte z różowego płótna korpusy i wieczorami napełniałyśmy je trocinami, ubijając patyczkiem, bo musiały być bardzo twarde i sztywne. Nie można było się obijać, bo była jakaś norma ile tych korpusów ma się nabić tygodniowo, tak że nawet jak mnie nie było, Mama całymi dniami napychała te lalki.

Ojciec

Ojciec był na swojej placówce w Puławach, ale często nas odwiedzał. Ojciec, już nie pamiętam w którym roku, zrezygnował z pracy w Puławach i wrócił na stałe do Krakowa. Pomimo swoich już przeszło siedemdziesięciu lat pracował na różnych stanowiskach administracyjnych – na przykład jako administrator budynków w Dębnikach, aż wreszcie na dłuższy czas zakotwiczył się w Przedsiębiorstwie Budownictwa Wodno-Inżynieryjnego w Krakowie. Pracował tam od roku 1952 do 1957, czyli do emerytury. Wymieniony jest nawet w Biuletynie tego Przedsiębiorstwa jako pracownik odznaczający się poświęceniem i sumiennością.

Ojciec wyglądał bardzo młodo, był szczupły i prawie nie miał siwych włosów, a włosy miał tak gęste, że niektórzy podejrzewali, że ma perukę. W ankietach personalnych podstępnie przerabiał swoja datę urodzenia, bo z roku 1880 robił 1888 co nigdy nie wzbudzało podejrzeń. Był on człowiekiem bardzo eleganckim i dbającym o siebie. Zawsze miał wypielęgnowane ręce, nosił tylko jasne koszule z krawatem, a ubrania i buty choć jeszcze przedwojenne wyglądały na nim jak nowe.

Dzięki tej pracy w Puławach i potem w Krakowie i przy użyciu różnych forteli popartych papierkami i zeznaniami świadków – na przykład, że w Rokitnie był administratorem majątku, załatwił sobie emeryturę. Potem już na emeryturze po 1957 dorabiał jeszcze lekcjami niemieckiego. Trzeba wyrazić podziw i uznanie, jak w wieku około osiemdziesięciu lat udzielał tych lekcji i robił to dobrze, bo uczniowie mu w listach dziękowali i przesyłali pozdrowienia.

Potwierdzenie losów Witka

Ale chcę, jeszcze wrócić do tego lata 1956. Dopiero wtedy w liście od Janka nadeszło zawiadomienie, że Witek zmarł na terenie ZSRR w dniu 22 sierpnia 1946 roku. Janek otrzymał to pismo z Prezydium Dzielnicowej Rady Narodowej Warszawa-Ochota z datą 23 maja 1956 roku, a więc prawie 10 lat po śmierci Witka. A tak liczyliśmy, że skoro miał wyrok 15 lat, to jeszcze 5 lat i może do nas wróci. Teraz nie było już nadziei!

Ojciec siedział w fotelu i płakał. Pierwszy raz w życiu widziałam Go płaczącego i ostatni. Podobno też płakał po śmierci Żony Zofii.

Na Garbie

Na Garbie trzeba było coraz częściej zaglądać, nosić wodę, jedzenie, sprowadzać lekarzy. Mój Ojciec mimo że był od Mamy o 12 lat starszy, trzymał się jakoś lepiej i chodził na zakupy z teczką na pasku, przerzuconym przez ramię i uzbrojony w dwie laski gdyż cierpiał na zawroty głowy. Był w tej okolicy postacią znaną i charakterystyczną, mimo wszystko zawsze elegancki, ale jakby z innej epoki, o twarzy rasowej, trochę nie pasował do tych czasów socjalizmu.

Mama

Mama, mimo że nie dbała tak bardzo o elegancję, do końca życia miała twarz piękną i pełną anielskiej dobroci. Chorowała na nogi, miała rany żylakowe oraz serce do kitu o niespotykanej arytmii. Leczyła się w tutejszym Ośrodku Zdrowia, lub u Doktora Jandy w willi przy Piastowskiej. Ale dopiero w czerwcu 1967 przyszło prawdziwe nieszczęście. Zauważyłam że Mama jest żółta, a także ma żółte białka oczne. Lekarz skierował Ją do szpitala. Pamiętam jak wiozłam Ją karetką do Szpitala im. S. Żeromskiego w Nowej Hucie i jaka była wtedy wystraszona.

Po przeprowadzonej operacji okazało się, że jest guz na wątrobie i cała wątroba jest chora. Operacja polegała na tym że chirurg Dr Fiałkowski po prostu zaglądnął i zaszył. Mama trwała w przekonaniu, że teraz już będzie dobrze. Jeszcze przez miesiąc była w szpitalu, a ja lub Mietek jeździliśmy do niej codziennie po pracy . Tam w szpitalu, mimo że żółta i schorowana, była wśród wszystkich pacjentek na sali najpiękniejsza. Gdy rana się zagoiła zabrałam Mamę do domu i tutaj leżała aż do śmierci.

Poczciwy skądinąd, mój szef Siemiński z tolerancją patrzył na to, że brałam zwolnienia lekarskie na opiekę, ale dla mnie wtedy nic nie istniało poza chorą Mamą. Nie wiem nawet co robili mój Mąż i dzieci, gdzieś się plątali chyba spali u Babci na Lubiczu. Wzywałam jeszcze znanego wtedy chirurga Dr Guschelbauera i jakiś cudotwórczynię zielarkę, ale to na nic się nie zdało. O północy z 17 na 18 października 1967, przy mnie i przy Ini, Mama umarła.

Przedtem jeszcze zawołała - wypuście mnie już - czyżby to dusza Jej tak zawołała ? Pochowana została na Cmentarzu Rakowickim (…)

I tak odeszła i opuściła nas najdroższa osoba i zostało puste miejsce, którego nikt nie jest w stanie zapełnić. [O Mamie] Chcę Jej poświęcić parę słów. Matka nasza Jadwiga z Kopeckich była osobą jakie nieczęsto się spotyka na tym świecie. Była aniołem dobroci i łagodności. Nie było w niej ani cienia zawiści ani złośliwości, nikomu w życiu nie dokuczyła, o nikim nie mówiła źle, nigdy z Jej ust nie padło jakieś ordynarne słowo. Była częściowo jakby nie z tego świata, jakby spoufalona z duchami, marzycielka i artystka malarka.

W czasie I wojny światowej cała rodzina przebywała przez jakiś czas we Wiedniu i tam Mama – jeszcze wtedy niezamężna, kopiowała obrazy sławnych malarzy. Z tego czasu pochodzi obraz „Św. Jan”, „Dama z perłami” oraz “Zdjęcie Chystusa z krzyża" (zaginął w czasie wojny). Były to obrazy o bardzo dużych wymiarach i wykonane pięknie. Oprócz tego powstały mniejsze obrazy - różne widoki z Rokitna, portrety i inne. Wszystko to razem po wybuchu II wojny światowej zostało spakowane i wywiezione do Brzuchowic do krewnych Stronczaków-Miłaszewskich i tam według ich relacji zostało ukradzione. Wielka szkoda, że tak się stało.

Mama miała wielkie zdolności malarskie, a także Jej Siostra Zofia malowała. Może ten gen malarski chodzi po rodzinie po naszym przodku znanym malarzu Henryku Grabińskim, rodzonym bracie naszego pradziadka Ksawerego Grabińskiego. Oprócz kopiowania Mama uczyła się malarstwa u znanego do dziś malarza Stanisława Batowskiego. Mama, zdaje się, nie miała w ogóle zamiaru wychodzić za mąż, tylko poświęcić się malarstwu i na pewno byłaby sławna, bo miała do tego prawdziwy dar. Cóż kiedy życie ułożyło się inaczej.

W 1919 roku, w czasie walk z Ukraińcami zmarła na tyfus plamisty jej ukochana Siostra Zofia, żona Stefana Iszkowskiego, pozostawiając dwoje małych dzieci – 9-letniego Witolda i 7-letnią Jadwigę (Inię) i Mama, którą dzieci znały i kochały jako swoją Ciocię Dzisię, zastąpiła im Matkę a Stefanowi żonę. Spadło na Nią od razu wiele obowiązków, bo potem jeszcze urodziła dwoje dzieci – mnie Stefanię-Jadwigę i Jana. Czworo dzieci, które wszystkie jednakowo kochała i troszczyła się o wszystkie tak samo, gospodarstwo w Rokitnie, ogrody, kuchnie, kucharki – to wszystko było za wiele na Jej artystyczną duszę.

Ale znosiła to wszystko ze spokojem i skromnością, nie potrafiła odgrywać roli wielkiej Pani. Była na to zbyt rozumna i wykształcona - znała dwa języki obce - francuski i niemiecki, pięknie malowała. Odeszła osoba nieprzeciętna.

Moi Rodzice

Zarówno Ona, jak i Ojciec swoją powojenną dolę, wygnanie z domu i pobyt "Na Garbie" znosili ze spokojem i godnością. Dla nas młodych było to rodzajem przygody, ta podróż w bydlęcych wagonach, to urządzanie się w nowych warunkach, ale dla nich - Rodziców, strata wszystkiego co posiadali i walka o codzienny byt. To wszystko musiało być wielkim ciosem, ale nie rozpaczali i starali się jakoś ułożyć to nowe życie, a nie było to łatwe.

Po śmierci Mamy, Na Garbie zamieszkali z Ojcem świeżo upieczeni małżonkowie Marta i Boguś Korzeniowscy. Opiekowali się Dziadkiem, a Boguś jako młody inżynier mechanik wprowadził wiele udogodnień w elektryce. Gdy się wyprowadzili Tato pojechał do córki Ini do Tarnowa. Przed wyjazdem spalił wszystkie listy, jakie dostał kiedyś od swojej Zofii – pierwszej żony. Udało mu się te listy przewieźć z Rokitna do Lwowa, a potem do Krakowa – cały czas miał je przy sobie – i nagle je spalił. Nasz Ojciec Dr Stefan Iszkowski zmarł 7-go maja 1969 w Tarnowie na zapalenie płuc. Miał 89 lat.