"A życie musi..." Kronika Biogramy WBI

1. Walki o życie

Stefania Kowicka z domu Iszkowska

aktualizacja: 2017.05.04

Z obszernych wspomnień Cioci Stefy - "A życie musi biec dalej" wybrałem kilka fragmentów opisujących wstrząsające przypadki walki, a raczej przetrwania przy życiu - wielu się tego udało. Kilka z tych przypadków jest znanych, ale te i mniej znane ulegają zapomnieniu, a trzeba o nich pamiętać -przyp.WBI.

Ucieczka z rodzinnego domu

W Rokitnie zostałam ja z siostrą Inią i z Rodzicami. Pakowało się raczej na oślep, bo cóż można było zabrać, licząc na dwie fury. Były ciężkie meble, dwa fortepiany, biblioteka po Dziadku w kilku szafkach (około 2000 książek) i wiele innych rzeczy. Wszystko tam zostało.

Nie spieszyliśmy się też zbytnio zamiast uciekać i ratować życie. My kobiety spałyśmy na piętrze domu, a Ojciec spał, a raczej czuwał przy drzwiach wyjściowych na dole. Przy sobie miał broń, strzelbę myśliwską i rewolwer. Dużą nadzieję, pokładał Ojciec w tym, że okna były zaopatrzone w grube kraty! Musieliśmy udawać, że niczego się my krwiopijcy nie boimy i nic się nie stanie. Do dziś chodzą mi ciarki po plecach na wspomnienie tych dni i nocy.

Pewnego dnia ktoś ostrzegł nas przez telefon, że musimy uciekać bo jeszcze tego dnia mają nas wymordować. Wtedy w popłochu powrzucaliśmy na drabiniasty wóz jakieś toboły i ja z Mamą przebrane za wiejskie babiny, w chustkach na głowie ruszyłyśmy w drogę na furze. Jeden z najbardziej oddanych nam ludzi Jan Iwan Furyk (Rusin-Ukrainiec) wiózł nas parą najbardziej wysłużonych i marnych koni.

Ojciec z Inią wyszli tylnym wyjściem z domu i rozpoczęli wędrówkę bocznymi dróżkami, omijając ludzkie osady, do Brzuchowic, gdzie mieliśmy się spotkać na stacji kolejowej. Byli również narażeni na niebezpieczeństwo napotkania wrogów, ale nie w takim stopniu jak ja z Mamą. Bo cudem uniknęłyśmy nieszczęścia i aż ogarnia strach na samo wspomnienie tej drogi. Nasza fura wyładowana po brzegi tobołami, na których siedziałyśmy z niepewnymi minami i w dziwnych ubiorach mogła wzbudzić podejrzenia, szczególnie gdyby się znaleźli ci, którzy szli zrobić z nami porządek.

Jak później się okazało z opowiadań ludzi ze wsi, oprawcy minęli nas w drodze i potem plądrując nasz dom rozpoznali nas na zdjęciach. Byli podobno wściekli, że nas przypuścili i nie dokonali swego dzieła. Wspominałyśmy potem z Mamą, że po drodze minęła nas grupa młodzieńców z przerzuconymi na ramionach błyszczącymi na słońcu siekierami, którymi chcieli nas zabić. Mogę stwierdzić pod przysięgą, że młodzi Ukraińcy grupie około 10 osób szli z siekierami. Byli ubrani w wyjściowe granatowe lub czarne ubrania. Nie byli oni z naszej wsi. Potwierdziło się więc to o czym ktoś nas ostrzegł, że idą nas mordować. Zastanawialiśmy się z Mamą, dlaczego oni się tak wystroili.

Ale został im na pocieszenie umeblowany i pełen łupów dom, choć nigdy nie dowiedzieliśmy się kto to wszystko rozgrabił lub wziął na przechowanie. Nigdy niczego nam nie oddano, choć zdarzało się, że przynoszono nam potem do Lwowa jajka lub kawałki mięsa pozawijane w kartki wydarte z dziadkowych książek. Nie myśleliśmy wtedy, gdy uciekaliśmy ratując życie, że opuszczamy nasz dom na zawsze. Były już przecież tu na niespokojnych Kresach takie sytuacje podczas pierwszej wojny światowej i po jej zakończeniu w 1918, gdy opuszczano dom tracąc dobytek, a potem odbudowywało się całe życie od nowa. Zdawało się że może i teraz….

Gdy obie z Mamą dojechaliśmy szczęśliwie do stacji Brzuchowicach, zaczęłyśmy niecierpliwością oczekiwać na Ojca i lnię.

Jakaż była nasza radość gdy zobaczyłyśmy ich z daleka i gdy już razem na naszym wytwornym wehikule rozpoczęłyśmy podróż do Lwowa. Jeszcze tylko na rogatce zatrzymał nas sowiecki patrol i przeżyliśmy chwilę strachu. Pamiętam, że Ojciec częstował ich czekoladą, ale widocznie bojąc się zatrucia, lub nie wiedząc co to jest, kazali mu zjeść kawałek. Wyszliśmy jakoś cało z tej opresji i rozpoczęliśmy naszą dalszą drogę przez tak dobrze znane, ale tak zmienione miasto.

Było to wrażenie, którego nie dało się wymazać z pamięci. To miasto tak dobrze znane od tylu lat, tak piękne i ukochane wyglądało teraz jak ktoś okrutnie skrzywdzony, siłą zmieniony i splugawiony. Pozostały tylko wspaniałe budynki i rzeźby jakby zdziwione tym co się stało. Jechaliśmy w milczeniu zaskoczeni tym co napotykaliśmy po drodze, a sami też byliśmy jakże różni niż przedwojennych czasach gdy wjeżdżaliśmy bryczką do naszego Lwowa, gdy konie parskały, woźnica Kos strzelał z bata. A dzisiaj na tobołach i nędznej furze jechaliśmy ku ulicy Badeni 10 do mieszkania wuja Grabińskiego, które było przez nas traktowane jako mieszkanie rodzinne. W mieszkaniu tym, a potem po przeprowadzce do mieszkania przy ul. Badenich 8 spędziliśmy czas wojny, aż do roku 1945.

(…)

Wywozy

Ale chcę wrócić wspomnieniami do tej pierwszej wojennej zimy i do początku 1940 roku. A zima była ostra i śnieżna. Jeszcze w lutym słupek rtęci pokazywał minus 20°. I w taki właśnie mroźny wieczór lutowy, Hania - nasza nadworna donosicielka przybiegła z niepokojąca wiadomością, że w bocznych, ciemnych ulicach gromadzą się ciężarowe auta, także w pobliżu naszej ulicy, w mroku biegnącej obok parku uliczki Jana Matejki. Tylko wprawne oko Hani mogło tam w ciemności wypatrzyć sylwetki ciężarowych aut. Coś si bedzi działo – zawyrokowała Hania, która mówiła typowym lwowskim bałakiem.

Wszyscy od razu wyczuliśmy, że będą wywozy lub masowe aresztowania. O mającym nastąpić wywozach przebąkiwano już pocztę pantoflową od pewnego czasu, zaczęliśmy więc przygotowywać się do dalekiej drogi. Ubraliśmy się ciepło, a każdy miał pod bielizną pasek od piżamy, a w nim zaszyte resztki naszej fortuny, jakieś obrączki po Babciach i co jeszcze zostało ze złota lub zaoszczędzone ruble. Każdy miał też tobołek z ciepłą odzieżą i drugi z żywnością, gdyż istniało prawdopodobieństwo, że mogą nas rozdzielić. Tak ubrani i zaopatrzeni czuwaliśmy z bijącymi sercami przez całą noc, zaglądając przez firanki co się dzieje na ulicy i czy po nas już nie przychodzą. Przez taką jedną noc można osiwieć.

Auta wyjechały na łowy, a w pobliżu nas też było słychać warczenie motorów i podniesione głosy. W pewnej chwili zobaczyłam jak po przeciwnej stronie, trochę bliżej ulicy Matejki stanęło przed bramą ciężarowe auto, a potem w oknach na górze zaświeciło się światło. Minął bardzo krótki czas jaki dawano ludziom na spakowanie się i zaczęto wyprowadzać tych biedaków zmarzniętych i wystraszonych, wypędzonych z domów. Kogoś niesiono jakby na krzesełku zrobionym ze splecionych rąk. Nie było litości ani dla dzieci, ani dla chorych czy starych. Kto był w domu tego zabierali.

Z takiej chwili rodzi się jakiś bunt i pytanie jak to jest możliwe, żeby jedni mogli w tak bezkarny sposób stosować przemoc nad innymi. Popychano, przynaglano go do pośpiechu, wykrzykiwano sowieckie nu dawaj, nie było litości, nie było żadnego prawa. Zabranych wywożono ciężarówkami do dworca na Kleparowie i tam ładowano do bydlęcych nieogrzewanych wagonów. A mróz sięgał poniżej 20°. Zwykle w kącie wagonu był otwór na potrzeby fizjologiczne, a tylko w niektórych znajdował się żelazny piecyk zwany kozą i niewielki zapas drewna.

A tymczasem jeszcze we Lwowie pociąg stał na bocznym torze przez dwa dni zanim ruszył w drogę. Działy się dantejskie sceny. Przychodziły rodziny, znajomi i nieznajomi i starali się oszukać konwojentów, by podać jakieś jedzenie lub odzież. Wszędzie słychać było nawoływania, wymieniano nazwiska, imiona, szukano bliskich. Z wagonu dochodził płacz dzieci. Konwojenci nie dawali żadnego posiłku, tylko czasem w drodze łaski przynosili gorącą wodę kipiatok. Jeszcze w czasie postoju zabierano z wagonów zmarłych, a ilu ich zmarło w czasie tej długiej wędrówki? Tej gehenny nie da się opisać i znają tylko ci, którzy ją przeżyli.

Gdy wreszcie pociąg ruszył, wtedy jak jeden chór zabrzmiały z wagonów pieśni religijne i okrzyki – wrócimy, wrócimy… wrócimy. Ten pierwszy, zakrojony na tak dużą skalę wywóz w mroźną noc z 10 na 11 lutego w 1940 pochłonął tysiące ofiar nie tylko we Lwowie, ale też wielu miastach i wsiach sowieckiej okupacji. Zatrudniono przy tym wzmocnione oddziały NKWD i wojska sprowadzone z dalekich republik ZSRS. Wielu było o twarzach mongolskich, dzikich. W tym wywozie ofiarami padli osadnicy wojskowi, urzędnicy państwowi i samorządowym, dzierżawcy, ziemianie, chłopi i to nie tylko ci najbogatsi który nazywano kułakami, ale też i biedniejsi.

Trudno odgadnąć według jakiego działano systemu, bo wywożono także działaczy polskiej lewicy i zwykłych szarych robotników. Wystarczył byle jaki donos czy nawet anonim, a już było się kandydatem do aresztowania czy wywózki. Milicja węszyła, podsłuchiwała, prowokowała i donosiła. Każdy prawie był podejrzany i czasem podawali NKWD nawet nazwiska swoich własnych rodaków. Bywało często, że jakieś typy kręciły się po kamienicach, wypytywały dozorcę i przeglądały książki meldunkowe. A to już był zły znak. Ale nawet jeżeli odważny dozorca ostrzegł, nie dało się ukryć całej rodziny. Wagony jadące na wschód zapełniły się więc niewinnymi, często na oślep z wybranymi ludźmi, a co gorsze dziećmi i starcami.

Od tych, którzy przeżyli zaczęły przychodzić po pewnym czasie wiadomości i adresy, a w ich kierunku zaczęły iść listy i paczki od rodzin, a także od znajomych i nieznajomych. Ten gorący łańcuch serc mimo wszystkich trudności dopomógł wielu zesłanych w przetrwaniu na nieludzkiej ziemi. Wysyłkę paczek i zbiórkę żywności organizowano także przy kościołach jak i przy kościele Św. Marii Magdaleny i Św. Elżbiety. Znaną postacią w niesieniu pomocy był ks. Michał Rękas gorliwy jeszcze sprzed wojny orędownik chorych i opuszczonych. Ale pomimo pomocy bardzo wielu wywiezionych nie przetrwało. Liczni umierali jeszcze w czasie drogi na daleką, bardzo daleką północ, a ci którzy tę drogę jakoś przeżyli znaleźli się w opłakanych warunkach. Mieszkali w lepiankach, dokuczał głód, zimno i brak jakiejkolwiek wygody.

Musieli chodzić do ciężkiej pracy przy wyrębie lasów, spławianiu rzeką pni, przy łowieniu ryb na olbrzymie sieci i do innych prac, którym wielu nie dawało rady. Przy tym na los szczęścia, jedni mieli lepiej inni gorzej. Trzeba podziwiać te matki, które potrafiły w tych warunkach jakoś uchronić swoje małe dzieci, ogrzewać je dosłownie swoim oddechem i nakarmić odjętą sobie od ust strawą! Ale nikt już nie policzy ile mogił pokrywa tamta ziemia.

A my we Lwowie czekaliśmy z niepokojem co będzie dalej, a nie było dane czekać zbyt długo. Bo już w nocy 13 na 14 kwietnia nastąpił drugi wielki wywóz. Wywożono rodziny wojskowych i policjantów, z który już się wcześniej rozprawiono, no i dalej rodziny bogatszych gospodarzy, ziemian i burżujów, prokuratorów i sędziów rodzinami, działaczy politycznych a także zwykłych szarych ludzi. Aby jeszcze w bardziej perfidny sposób niszczyć ludzi, często rozdzielano rodziny i wysyłano w różne miejsca.

Te wszystkie sprawy znam z opowiadań i z jakże kruchej ludzkiej pamięci, pozostało jednak wspomnienie czegoś tak smutnego, niesprawiedliwego i okropnego i okrutnego, że do dziś to tkwi jak drzazga w sercu. Zresztą nie tylko to, ale i cała wojna - późniejsze wyczyny Sowietów, Niemców i Ukraińców składają się na wspomnienia, których nie można się już do końca życia pozbyć. Ten drugi wywóz też przeczekaliśmy przy oknach ubrani i przygotowani do drogi. Ale i tym razem nie wywieziono nas ani Witka z rodziną.

Obok naszego domu była kamienica nr 8 i tam mieszkała siostra Ojca - Jula Bocheńska ze swoją przyszłą synową Stefanią Szuścik. Ciocia Jula zamieszkała tam po opuszczeniu w jesieni 1939 Rokitna. Wynajmowała pokój u zamożnej żydowskiej rodziny. Do naszych czynności w czasie wywozów należało też dyskretne obserwowanie bramy nr 8 - czy nie wywożą Cioci Juli i Stefy.

Trzeci wywóz w czerwcu 1940 obejmował bieżeńców, czyli uchodźców wojennych. Uchodźcy byli od samego początku solą w oku dla władz sowieckich. Byli oni uważani za szpiegów i element niepewny niedający się przerobić na sowieckie kopyto i od początku kombinowano jak się ich pozbyć. Ogłoszono rejestrację tych, którzy chcą wrócić do swoich domów na terenach zajętych przez Niemcy. Były to bardzo zręczny podstęp, który wielu wprowadził w błąd, tym bardziej że przybyła nawet komisja niemiecka, by sporządzić listę i ułatwić wyjazd. Rejestrowały się tysiące ludzi, którzy wpadli w ten sposób w ręce NKWD, podając swoje adresy i nazwiska. Teraz już bez trudu wyławiano ludzi z domu by ich wywieźć w całkiem odwrotnym kierunku. W ogóle sposób rejestrowania i obiecywania, czyli sposób marchewki i kija był bardzo często przez Sowietów praktykowany. Tak przygotowano trzecią deportację z czerwca 1940 i ocaleli tylko ci, którzy mieli nosa i nie poszli się rejestrować.

(…)

Mordercy wracają o świcie

W tym czasie lwowskie więzienia były wypełnione po brzegi. Największe z lwowskich więzień to było więzienie przy ul. Łąckiego, a także na Zamarstynowie i przy ul. Kazimierzowskiej zwane Brigidkami oraz przy ul. Jachowicza - to które szczególnie zapisało się w mojej pamięci. Sowieci uciekając zamknęli wszystkie cele i bramy więzienne.

Po odejściu NKWD i strażników i ciszy jaka nastała więźniowie zorientowali się, że są sami i usiłowali różnymi sposobami wydostać się na wolność. Również ludzie z zewnątrz próbowali forsować bramy więzień. Wtedy, nie wiem już jakimi sposobami wyszła na wolność niewielka część więźniów, Była to jednak kropla w morzu.

W środę 25 czerwca 1941 o czwartej nad ranem powróciły nagle oddziały sowieckiej milicji i NKWD. Wtedy rozegrał jeden z największych dramatów tej wojny równy zbrodni katyńskiej. Od czwartku do soboty słychać było dochodzące zza murów więzień strzały i krzyki zagłuszane warkotem włączonych motorów ciężarówek. Milicja nie dopuszczała do ulic w pobliżu więzień - tylko bezsilnie w rozpaczy można się było domyśleć co się tam dzieje. A jednak nikt nie spodziewał się aż takich rozmiarów tej zbrodni. W sobotę wieczorem wszystko ucichło. Oddziały NKWD i resztki milicji i krasnoarmiejców opuszczały miasto. Uciekając podpalili niektóre budynki.

Niedziela 29 czerwca była dniem, w którym właściwie panował bezkrólewie. Była piękna czerwcowa pogoda i można było w ten słoneczny dzień złapać, choć na krótko oddech wolności, gdyby nie przeczucie strasznej tajemnicy jaka kryła się za murami więzień. Już od porannych godzin niedzieli rozpoczął się pochód lwowian w kierunku więzień, by odszukać swoich najbliższych i znajomych, a czasem tylko żeby naocznie przekonać się co się stało.

Ale widok jaki im się przedstawił był ponad granice ludzkiej wytrzymałości. Na podwórzach więziennych, w celach i w piwnicach leżały stosy trupów ulegających rozkładowi przy upalnej pogodzie. Jedna masa skrwawionych i opuchniętych ciał, wśród których właściwie nie można było nikogo rozpoznać. Nie mogę już tego opisywać…

W powietrzu unosił się niesamowity odór. Wszyscy poszukujący przesłaniali twarze tamponami lub mieli maski przeciwgazowe. Poszliśmy tam w kilka osób, wśród których był Janek i siostra Lonka Mikosińskiego Krystyna. Na twarzach mieliśmy maski przeciwgazowe jakie jeszcze pozostałych przygotowań do wojny z roku 1939. Mieliśmy zamiar w jakiś sposób odszukać zwłoki Lonka i jeszcze kolegi Witka z politechniki - Józka Dąbrowskiego, który też przebywał w którymś z więzień.

Widoku tej masakry nie można zapomnieć. Stałam jak na nogach z waty. Krystyna zemdlała i Janek musiał ją wynieść. Nikogo nie dało się odszukać i musieliśmy zrezygnować z dalszych poszukiwań. Żegnaj Apollo! Wracaliśmy do domu bocznymi uliczkami bo snuła się za nami smuga trupiego zapachu, którym przesiąkły nasze ubrania, a których potem długo nie dało się doprać oraz wywietrzyć. Zaś widoku jaki oglądaliśmy nie da się już nigdy zatrzeć w pamięci.

Dziki motłoch z Azji specjalnie wrócił by dokonać krwawego dzieła. Trudno mi pojąć, dlaczego ta zbrodnia jest tak mało rozgłaszana i przypominana. Dlaczego nie ma tablic pamiątkowych, pomników, mszy świętych odprawianych za dusze tylu pomordowanych mężczyzn, kobiet i prawie dzieci.

Jak dowiedzieliśmy się później, podobne zdarzenia miały miejsce także w innych miastach, a nawet w małych miejscowościach w których były więzienia. Sowieci uciekając w popłochu na wschód, otwierali więzienia, strzelali na oślep, a niektórych więźniów pędzili przed sobą, lub upychali do bydlęcych wagonów. Tę drogę też znaczyły trupy. A u nas we Lwowie, w tym całym zamieszaniu w upale i zaduchu od niepochowanych ciał, który zdawał się unosić nad całym miastem, zaczęły nas zaskakiwać coraz to nowe zdarzenia

Zbrodnia na lwowskich profesorach

To Ukraińcy podsunęli policji niemieckich sporządzone już dawniej listy profesorów, uczonych i lekarzy lwowskich. Oni także pomagali Niemcom w zakrojonych na wielką skalę aresztowaniach. Tej strasznej nocy z 3 na 4 lipca 1941 krążyły po ulicach Lwowa wielkie ciężarówki z policją niemiecką i oddziałami „Nachtigall” Dobijano się do drzwi i wyciągano ludzi pozwalając im jedynie na szybkie ubranie się. Brano każdego kto był w domu, nawet przypadkowych gości i służbę. Oszczędzano tylko żony, ale i tak trzy z nich podzieliły los swoich mężów.

Aresztowano wtedy Prof. Longchamps de Berrier z trzema dorosłymi synami, a nasz dobry znajomy prof. Witold Nowicki został zabrany wraz ze swoim synem Jerzym, doktorem medycyny i częstym bywalcem Rokitna. Jak na ironię Jerzy, wywieziony w 1939 wraz z polskimi oficerami w głąb ZSRS, został po długich staraniach przez swego ojca w wyreklamowany i wiosną 1941 powrócił do Lwowa! Podobna sprawa była z prof. Romanem Renckim, którego kilka dni temu zdołano uwolnić z sowieckiego więzienia gdzie byłby rozstrzelany.

Wśród aresztowanych przez Niemców był też wraz z synem prof. pediatra Progulski. Pamiętam go stąd, że gdy jako dziecko miałam atak ślepej kiszki i przewieziono mnie karetką do Lwowa, wezwano wtedy prof. Progulskiego. Chociaż był on sympatycznym i uśmiechniętym panem doktorem, ale jak wyjął z torby lekarskie słuchawki, krzyknęłam - ja nie chcę operacji – i boso wybiegłam na klatkę schodową.

Wracając jednak do tej tragicznej nocy z 3 na 4 lipca, to aresztowano wtedy 49 osób, a wśród nich najbardziej znanych profesorów Politechniki i Uniwersytetu Jana Kazimierza oraz profesorów i docentów wydziału lekarskiego. Aresztowano też wtedy pisarza Tadeusza Boya-Żeleńskiego, który był za Sowietów wykładowcą literatury francuskiej na Uniwersytecie. Wszystkich aresztowanych zgromadzono w dawnej bursie Abrahamowiczów znajdującej się przy ulicy o tej samej nazwie i po zwolnieniu kilku osób, w tym prof. Franciszka Gröera i zabranej służby, resztę wyprowadzono na Wzgórza Wuleckie i tej samej nocy o świcie rozstrzelano. Nawet z okien niezbyt odległych domów obserwowano przez lornetki tę egzekucję, rozpoznając niektóre osoby.

Przy tej okazji Niemcy po raz pierwszy na terenie Lwowa porządnie się obłowili zabierając w czasie aresztowań złoto i biżuterię. Później zaś wrócili do opróżnionych domów, tam gdzie zabrano całe rodziny i używając tej pracy Żydów pakowali cenne obrazy, dywany i antyki. W ten sposób przez całą okupację Niemcy wzbogacali się na Polakach i na Żydach. Ten okrutny mord na polskich uczonych i połączona z nim grabież, były wizytówką naszych nowych okupantów i dowiedzieliśmy się czego możemy się spodziewać po rządach swastyki i tryzuba.

Wieść o dokonanej tej nocy egzekucji na Wzgórzach Wuleckich obiegła nazajutrz całe miasto budząc poczucie grozy.

(…)

Ratowanie mojego życia po raz drugi

Ale to był dopiero początek tej drogi krzyżowej jaka nas czekała. Takie były te czasy i niestety nie da się napisać nic wesołego. My młodzi odczuwaliśmy to wtedy trochę inaczej, może mniej nerwowo, ale rodzice, szczególnie Mama ciągle drżała o nas, wyczekiwała, wyglądała przez okna i siwiała z dnia na dzień. Z czasem przyszła na Nią jedna z cięższych prób gdy i ja dostałam się za kratki i nie wiedziała czy mnie jeszcze zobaczy.

Było to w upalne popołudnie w początkowych dniach lipca, gdy Ukraińcy gorliwie wyłapywali Polską młodzież i inteligencję. Zginęli już profesorowie i wielu młodych ludzi. Ukraińcy szaleli, a Niemcy im w tym wcale nie przeszkadzali. W taki dzień ja się gdzieś i po coś wybrałam w domu - ku zmartwieniu Mamy zawsze mnie gdzieś nosiło. Byłam już na samym dole schodów tuż przed bramą na ulicę, gdy weszło dwóch młodzieńców w cywilu i zatrzymali mnie. Wyciągając jakąś listę jeden z nich zapytał – Iszkowska Janina? Odpowiedziałam, że Iszkowska, ale nie Janina. ale to im wcale nie przeszkadzało i kazali mi iść ze sobą.

Gdy Mama, patrząc jak zwykle za mną przez okno, zobaczyła mnie w takim towarzystwie, domyśliła się, że coś jest niedobrego i wybiegła na ulicę w kapciach i w jakiejś domowej szacie. Wołała coś za mną, a ja znowu wołałam żeby szła do domu. Ukraińcy grozili jej że Ją zastrzelą. Było zupełnie pusto na naszej skromnej uliczce Badenich. Do końca życia zapamiętam ten widok. Mama biegnąca z rozwianymi włosami i Ukraińca który sięgał do kieszeni po broń.

Na moje prośby i zapewnienie, że zaraz wrócę, Mama nareszcie dała się namówić na powrót do domu. Młodzieńcy prowadzili mnie na piechotę do centrum miasta, a na moje pytanie o co chodzi w ogóle nie chcieli udzielać nie odpowiedzi. Doszliśmy wreszcie do ulicy Mochnackiego gdzie mieścił się komisariat milicji. W dużej sali na piętrze gdzie mnie wepchnięto stało około 50 młodych dziewcząt odwróconych twarzą do ściany. W rogu pokoju siedzieli milicjanci czy Bóg wie kto w dziwnym nie niemieckim umundurowaniu z karabinami gotowymi do strzału i z minami jakby pilnowali grupę bandytów. Jak się chciało iść do kibla, to szedł ten milicjant i stał pod drzwiami, ale nie było zamknięcia.

Wśród stojących tam dziewcząt rozpoznałam moje koleżanki szkolne – Hankę Rodowicz i Marię Bulandę zwaną Masiunią. Obie były studentkami medycyny sowieckiej, a więc było to polowanie na medyków. Stojąc tak z nosem do ściany miałam czas na rozmyślania. Doszłam do wniosku że przyszli po Jana Iszkowskiego, za sowietów też studenta pierwszego roku medycyny - i tylko jakaś pomyłka czy błąd maszynowy sprawiły, że pytali o Janinę Iszkowską. To był doprawdy jakiś cud, a drugi cud, że jeszcze sekundy dzieliły mnie od wyjście na ulicę i wtedy poszliby do naszego mieszkania i wzięli Janka, o ile był w domu. A jeżeli by go nie było to uparcie by czekali na niego.

Ja wtedy nigdzie nie studiowałam, nie byłam nigdzie spisana - nie mogło więc chodzić o mnie. Doprawdy dziwne się dzieją rzeczy. Janek gdyby został zabrany na pewno by zginął tak jak wielu mężczyzn. Tak widocznie miało się stać bo jak widać przeżyłam.

W pewnej chwili zobaczyłam przez uchylone drzwi na korytarz, że przechodzi jakaś duża grupa ludzi, ale gdy odwróciłam głowę, strażnik chwycił mnie z tyłu za moje gęste włosy i zaczął walić moją głową o ścianę. Odechciało mi się takich eksperymentów. Późnym wieczorem pozwolono nam usiąść pod ścianami i dano nam kolację składającą się ze śledzia jakiejś lury do picia. Później kazano nam poukładać się rzędami na podłodze, ale o spaniu nie mogło być mowy. Zaczął się nocny koszmar. W sąsiednim pokoju urzędował jakiś sztab i przez całą noc wzywano nas do tamtego pokoju w kolejności jak leżałyśmy, a potem znów od początku.

Jak gdy tam weszłam, uderzył mnie przepych jaki tam panował. Na podłodze i na ścianach dywany, wspaniałe obrazy, głębokie skórzane fotele - pewnie wszystko gdzieś zrabowane. Za stołem zarzuconym papierami siedziało kilku mężczyzn. Przesłuchiwanie, na które nas kolejno wzywali, to była tak okropna i denerwująco przyprawa, że trudno było to wytrzymać. Ciągłe pytanie o nazwiska znajomych, kontakty, pracę w podziemiu, a wszystko to połączone z zaglądaniem w papiery wypróbowanym systemem – my i tak wszystko mamy tu zapisane.

Wściekali się, walili w stół pięścią, ale nie bili bo i po co skoro i tak obiecywali że mnie rozstrzelają. Przyjęłam system udawania głupka że niedawno ukończyłam szkołę w klasztorze, nikogo nie znam, a jakaś organizacja - co to w ogóle jest takiego. Jeden wrzeszczał - jak ty nie znasz nikogo ładna młoda dziewczyna? - tu niechcący wyrwał mu się komplement - i nie znasz jakiego chłopaka?! W czasie jednego z przesłuchań powiedziałam, że znam jednego Henryka Grabińskiego, ale nie wiem gdzie teraz mieszka. Nie mogłem przecież powiedzieć, że w rodzinnym grobowcu na Łyczakowskim cmentarzu.

Potem minął drugi dzień stania pod ścianą, potem obiadek i kolacja ze śledzia - odtąd nigdy nie jem śledzi. I znowu noc przesłuchań, tym razem z jakimś innym sztabem. Trzeciego dnia nad ranem podsuwali nam do podpisania jakieś pisma, którego treść jeden odczytał, że nie mamy nic do dodania do naszych zeznań, wobec czego skazuje nas na śmierć. Zmęczenie i senność nie pozwalały ustać na nogach i było to właściwie wszystko jedno, nawet co dziwne, to skazanie na śmierć nie zrobiło przynajmniej na mnie większego wrażenia. A przeciwnie zdawało się wyzwoleniem. Nie widziałam też, żeby któraś z nas wczoraj płakała czy rozpaczała. Poprosiłyśmy tylko księdza, co spotkało się tylko z kpinami i śmiechem. Wydano nam rzeczy, zabrane przedtem torebki i kazano czekać.

Potem Ukraińcy w cywilu w pewnych odstępach czasu po jednej wyprowadzali nas z budynku. Ukrainiec który mnie prowadził najpierw pokazał, że ma w kieszeni rewolwer, a potem kazał mi iść z nim swobodnie jakby na spacer. Był piękny, słoneczny dzień, kwitły już na trawnikach kwiaty i było żal tego świata, który trzeba będzie pożegnać. Właściwie to bardzo chciało mi się płakać ale nie mogłam się przy nim. Zaprowadzono mnie do więzienia przy ul. Jachowicza, gdzie tak niedawno Żydzi uprzątnęli stosy trupów po sowieckiej masakrze.

W więzieniu zabrano mi torebkę, zegarek i pierścionek oraz pasek i zaprowadzono do dużej celi. Była naprawdę ogromna. Jedną jej połowę zajmowały drewniane prycze, a w samym kącie była dziura czy jakiś baniak na potrzeby fizjologiczne. Małe okienka pod sufitem ledwie rozświetlały mrok. W tym pomieszczeniu było już kilka moich współtowarzyszek z poprzedniego miejsca pobytu - między nimi moje dwie koleżanki szkolne. Jedna z nich Masiunia, była córką przedwojennego Rektora Uniwersytetu Jana Kazimierza. Wkrótce w pewnych odstępach czasu przeprowadzano inne dziewczęta i wreszcie znalazłyśmy się w komplecie, tak jak byłyśmy poprzednio na milicji. Rozmieszczałyśmy się na pryczach i starałyśmy się jakoś odpocząć, choć nie było wygodnie, bo te prycze to były same deski niczym nie przykryte. Dokuczał także głód i pragnienie.

No i dokuczały niespokojne myśli co z nami będzie. Obiecano nam przecież rozstrzelanie i w tym celu przeprowadzono na do tego ponurego więzienia, trudno więc było opanować lęk i smutek. Niektóre starały się opanować ten lęk wisielczym humorem, inne cicho modliły się i tak trwałyśmy w niepewności chyba kilka godzin, bo w okienkach pod sufitem zaczynało się ściemniać. Z korytarza dochodziły krzyki i przekleństwa po ukraińsku, czasem słychać było też słowa po polsku. Mówiłyśmy że pewnie znowu prowadzą jakąś grupę skazańców na wykończenie. Chwilami myślałam, że to jest jakiś koszmarny sen, że siedzę tu w więzieniu, bez nadziei na ocalenie i jak możliwa jest taka przemoc człowieka nad drugim człowiekiem.

Mogą zrobić wszystko co tylko wpadnie im do zamroczonych nienawiścią głów i nie ma na to żadnej rady. Był już prawie zmrok, gdy zazgrzytał klucz w zamku i w pewnych odstępach czasu zaczęto nas po nazwiskach wywoływać i wyprowadzać. A więc zaczęło się. Wszystkie wychodziły bez oporu, tak jak sobie przedtem obiecałyśmy, że wobec tych zbirów zachowamy się godnie. W mojej głowie też zapanował jakiś dziwny spokój i rezygnacja, może już ze zmęczenia i chęci, żeby to się wreszcie skończyło. Ale śmierć nie była mi jeszcze pisana.

Zamiast na więzienne podwórze, zaprowadzono mnie do jakiegoś pokoju, gdzie oddano mi moje rzeczy i kazano zgłosić się po akt zwolnienia w budynku milicji przy ulicy Łąckiego 9. Byłam zupełnie zbaraniała i gdy wyszłam przed bramę, jeszcze chwilę stałam na ulicy nie mogąc dojść do przytomności. Potem nie wiem jak, chyba biegiem dotarłam do domu, gdzie powitali mnie z radością, jak umrzyka z tamtego świata, a opowiadaniu nie było końca.

Na milicji, dokąd poszłam ze strachem, wręczono mi akt zwolnienia z więzienia, który do dziś przechowuję. Równocześnie milicjant kazał mi składać donosy i pouczał jak prowokować i podsłuchiwać. Umówił się nawet ze mną na randkę w określonym miejscu i dniu i tam miałam mu przekazać pierwsze donosy. Nie była to miła propozycja i nie zamierzałam jej posłuchać.

Był to nowy dla mnie kłopot, ponieważ donoszenie raczej nie było moją specjalnością - uradziliśmy więc w domu, że bezpiecznie będzie na jakiś czas wyjechać ze Lwowa. Zamknęliśmy mieszkanie, tylko Hania została w pokoju z osobnym wyjściem, a my wszyscy zrobiliśmy najazd na willę Państwa Nagórskich w Brzuchowicach. Byli to nasi dobrzy znajomi, a córka ich Jasia była serdeczną przyjaciółką Ini. Niedługo jednak sprawę przybrały taki obrót, że można było wrócić do Lwowa, bo Ukraińcy we Lwowie na razie przycichli, zaś Niemcy byli równie groźni w Brzuchowicach jak i we Lwowie.

Konkurencja ukraińsko-niemiecka w mordowaniu

Wrócę jednak jeszcze do historii cudownego uwolnienia mojego i moich współtowarzyszek niewoli. Byłyśmy chyba jedyną lub jedną z nielicznych grup uwięzionych, którym udało się wyjść na wolność. Złożyło się na to kilka faktów. Samowola Ukraińców stała się dla Niemców coraz bardziej uciążliwa, a to nie dlatego że zabijali Polaków i Żydów, ale rządzili się jak swoim własnym państwie. Niemcy nie chcieli na to pozwolić. Powołanie w dniu 6 lipca „Ukraińskiej Rady Narodowej” i powołanie Metropolity Lwowskiego Andrzeja Szeptyckiego na Prezydenta, zdenerwowało i zaniepokoiło władze niemieckie i zmusiło je do działania.

Niemcy rozpędzili całą „Radę” już parę godzin po jej powołaniu, zaś batalion „Nachtigall” został wysłany na front wschodni. Utworzono też Ukraińców inne bataliony – jak na przykład „Rolland”, które potem walczyły na wschodzie. Ukraińską Hilfepolizei skierowano do pomocy przy najczarniejszej robocie. Nastąpiły też aresztowania wśród ukraińskich nacjonalistów. Wszystkie te zdarzenia uświadomiły Ukraińcom, że jednak nie są, tak jak myśleli, „u siebie” i że znowu nie doczekali się tej wolnej Ukrainy, bo tu rządzą Niemcy.

Ale któż by się zajmował kilkudziesięcioma babami zamkniętymi w więzieniu przy ul. Jachowicza? Tak się jednak złożyło że aresztowana Masiunia Bulanda, której matka zmarła przy porodzie miała od lat opiekunkę Niemkę nazywaną zawsze Fraülein. Mieszkały one wraz z ojcem Masiuni w sąsiadującej z nami kamienicy przy ulicy Badenich. Gdy mnie i Masiunię aresztowano, Ojciec mój, jak pisałam mówił po niemiecku tak jak po polsku i razem z Fraülein rozpoczęli gonitwy po różnych niemieckich urzędach i dygnitarzach i interweniowali w sprawie naszej, a przy okazji na pewno przyczynili się do uwolnienia reszty. Zbiegło się to akurat okresu niepokoju Niemców o rozmiary ukraińskiego nacjonalizmu. Niemcy zaczęli pokazywać Ukraińcom, że tylko oni są tu od robienia porządku i są tu Panami. Ordnung muss sein!

Byliśmy pewni, że energiczny niemiecki rozkaz, czy telefon musiał zadziałać prawie w ostatniej chwili, bo po cóż prowadzili nas do więzienia, gdzie mieli wykonywać wyroki śmierci. Trudno zliczyć ilu młodych zostało w tym czasie rozstrzelanych bez sądu i wyroków. Nam się udało ujść cało i to Ojciec mój razem z Fräulein uratowali wtedy życie nie tylko mnie i Masiuni, ale też wielu innym ... Chcę jeszcze zaznaczyć, że Masiunia jako córka przedwojennego Rektora Uniwersytetu Jana Kazimierza, prof. Edmunda Bulandy była w całkiem marnym położeniu, bo ojciec jej cudem uniknął masakry jaka stała się udziałem lwowskich profesorów w nocy z 3 na 4 lipca.

Wspomnę jeszcze, że oczywiście nie poszłam na umówioną randkę z ukraińskim milicjantem. Ukraińcy we Lwowie na razie dali nam spokój, a do rządzenia zabrali się Niemcy. Nie był to jednak koniec ani banderowców, ani innych ukraińskich organizacji dążących dosłownie po trupach do utworzenia państwa niepodległej Ukrainy, wysługując się u boku Niemców, lub często nawet przeciw nim.

Gdy oddział "Nachtigall" otrzymał rozkaz udania się na front wschodni, a żołnierze dowiedzieli się o rozwiązaniu ukraińskiego rządu zaczęli mścić się i wyładowywać złość na Polakach i Żydach. Ich droga na wschód była zasłana trupami. W Krzemieńcu wymordowali z pomocą tamtejszych ukraińskich nacjonalistów wszystkich profesorów i wychowanków Liceum krzemienieckiego, założonego jako Gimnazjum wołyńskie.

Zaczęła się gehenna ludności polskiej, a nawet tych, którzy przez pokrewieństwa lub mieszane małżeństwa mieli jakieś powiązania z Polską. Wielu nacjonalistów ukraińskich zaczęło ukrywać się w lasach, by w ten sposób uniknąć poboru do wojska niemieckiego. Pobudowano olbrzymie bunkry skąd robiono wypady, by mordować i palić. Nie ograniczano się tylko do zabijania, lecz pastwiono się nad ofiarami, nie darowując starcom ani dzieciom a nawet niemowlętom w łonach matek. Tortur jakie stosowano trudno byłoby opisać. Sąsiad zabijał w nocy swego sąsiada, z którym jeszcze wieczorem prowadził przyjacielską pogawędkę na przyzbie. Syn zabijał Ojca, lub odwrotnie, nikt nie był pewny dnia ani godziny. Mnożyły się ukraińskie organizacje i pojawiali się nowi przywódcy.

Po aresztowaniu przez Niemców Stefana Bandery, działał dalej i przewodził Roman Suchewycz znany jako "Czuprynka", a pod względem okrucieństwa przewyższył on samego Banderę. Tak pisze o nim w swej książce Edward Prus - Suchewycz to piekielny zwiastun szatańskiej roboty w której cały Wołyń i Galicja spłynęły krwią w łunach pożarów. Działo się to wszystko za cichym przyzwoleniem Niemców, pod krwawym panowaniem swastyki i tryzuba. (…)