"A życie musi..." Kronika Biogramy WBI

2. Przetrwanie przy życiu

Stefania Kowicka z domu Iszkowska

aktualizacja: 2017.05.04

Z obszernych wspomnień Cioci Stefy - "A życie musi biec dalej" wybrałem kilka fragmentów opisujących wstrząsające przypadki walki, a raczej przetrwania przy życiu - wielu się tego udało. Kilka z tych przypadków jest znanych, ale te i mniej znane ulegają zapomnieniu, a trzeba o nich pamiętać -przyp.WBI.

Życie pod niemiecką okupacją

Zanim napiszę więcej na temat naszych prac i związanych z nimi przygód chcę wspomnieć o innych wydarzeniach tej jesieni i zimy z lat 1941/42.

Było ich tyle, że każdy dzień przynosił coś nowego. W początku lipca, jeszcze przed wyjazdem Ini, zagnieździł się w naszym salonie gruby, niesympatyczny Niemiec, który w cywilu był śpiewakiem w Operze w Hamburgu. Kazał nam sprzątać w swoim pokoju i ciągle był niezadowolony z tego sprzątania. Na szczęście w jesieni Niemiec wyprowadził się, a my wszyscy korzystając z tej okazji wynieśliśmy się z tego mieszkania niedaleko, bo do kamienicy sąsiedniej, pod 8, gdzie mieszkała Ciocia Jula Bocheńska. Właścicielem tej kamienicy był pan Mieczysław Nosowicz zaś tej pod 10 pani Tarnawska.

Ciocia Jula razem ze Stefą Szuścik, przyszłą panią Bocheńską jako żoną Feliksa, syna Juli, wynajmowali pokój u Żydów, ale pewnego dnia Żydzi zniknęli razem z meblami, a my przenieśliśmy się na ich miejsce. W mieszkaniu tym były 3 pokoje, a nie jak poprzednio 5 , mieliśmy więc nadzieję, że tu nie dokwaterują nam współlokatorów, a poza tym nie chcieliśmy zostawić Cioci na pastwę losu, tym bardziej, że Stefa wyjechała na stałe do Warszawy. W dawnym naszym mieszkaniu została tylko Hania w tym moim dawnym małym pokoju. Trochę mebli, które się na nowych śmieciach nie mieściły i nieco książek zostawiliśmy Pani Tarnawskiej, i tam już zostały na zawsze. To co było w pięciu pokojach, musieliśmy teraz upchać w dwóch, bo w trzecim mieszkała Ciocia Jula. Gdyby nie wojna to mieszkało by się tam bardzo miło - było dużo słońca, a z balkonu i z okien był widok na park.

Ale niestety nie dało się cieszyć życiem. Działy się rzeczy coraz bardziej tragiczne. Znowu zaczęły zapełniać się więzienia. Przesłuchiwanych bito i torturowano. Gmach przy ulicy Łąckiego, dawna siedziba NKWD zamieniła się teraz w katownię Gestapo. Innym budynkiem, w którym odbywały się przesłuchania był dawny gmach Zjednoczenie Elektrowni Urzędu Lwowa przy ulicy Pełczyńskiej. Szpital więzienny był na Zamarstynowie w dawnym budynku szkolnym. Działały też wszystkie inne lwowskie więzienia.

Prawdziwą zmorą stały się łapanki. Nagle i niespodziewanie pojawiały się samochody pełne policji i zamykały wejścia do ulicy. Policjanci gestapowcy wysypywali się z aut i rozpoczynali na ulicy prawdziwą łapankę na ludzi, wyciągając ich nawet z bram i sklepów. Rozpoczynało się legitymowanie, przeszukiwanie bagaży i rewizje. Nikt nie miał szans na ucieczkę. Niektórych z mocnymi zaświadczeniami przepuszczano, innych ładowano na samochody na roboty do Niemiec a bardziej pechowych, mających coś trefnego aresztowano i ci często już nigdy nie wrócili do swych domów.

Legitymowania, rewizje i aresztowania mogły się zdarzyć także w każdej innej chwili, nawet bez łapanki. Nagle na przykład zaczęto legitymować pasażerów pociągu, lub osoby wysiadające na dworcu albo jadące tramwajem. Zdarzało się tak, że idącym ulicą Niemcom wydał się ktoś podejrzany – od razu podchodzili z tak dobrze znanym żądaniem Ausweis bitte i wtedy nie było już ucieczki. Albo się udało, albo nie gdyż zależało to od humoru Niemców. Przejść obok patrolu policji było zawsze ryzykowne, a jeżeli ktoś miał przy sobie coś niedozwolonego, to było już bohaterstwem i narażeniem życia.

Najczęściej jednak brano ludzi z domów na skutek donosów, lub wiadomości uzyskanych od kogoś w czasie śledztwa kto nie mogąc znieść tortur i bicia zaczynał sypać. Często aresztowania odbywały się nocą. Budzenie dozorcy, tupot butów po schodach, natarczywy dzwonek do drzwi, to zwiastowało zwykle nieszczęście i napełniało przerażeniem. Często gestapowcy przesiadywali nawet po kilka dni w domu, aresztując każdego kto przyszedł.

Te kotły przeszły już do historii. Tak jak przedtem postrachem było NKWD to teraz stało się nim Gestapo i SS (Sicherheitspolizei) i pomagające Niemcom, przez nich samych powołana ukraińska Hilfspolizei. Wszystko to co zdołam tu opisać o prześladowaniach i zbrodniach jakich dopuszczali się Niemcy będzie to tylko wierzchołek lodowej góry.

Ciągle słyszało się o aresztowaniach i o wyrafinowanych męczarniach jakie przechodzili więźniowie, o rozstrzeliwaniach , o wysiedleniach w głąb Rzeszy, o pacyfikacjach całych wsi. Przerażał nieraz widok szubienic z powieszonymi za karę skazańcami. Często urządzano publiczne egzekucje ,na które siłą spędzano ludzi. Po zamachu na kogoś ważnego dla Niemiec, zabijano w odwecie wielu wcześniej złapanych zakładników. Na porozwieszanych na murach i słupach listach zakładników, którzy mieli zostać zgładzeni za czyn przeciw Niemcom, wielu znajdowało nazwiska swoich krewnych i znajomych.

W obozach zagłady na rampy zajeżdżały coraz to nowe transporty, a krematoria dymiły i pracowały pełną parą. Jest to niestety wszystko prawdą, choć trudno pojąć jak mogło coś takiego się zdarzyć w samym środku Europy, w dwudziestym wieku. Do jakiego stopnia może dojść zaślepienie i nienawiść oświeconego przecież narodu.

W biurze, w którym pracowałam, nagle okazało się, że kilka podpisało folkslistę i to takich, po których w ogóle nie można się było tego spodziewać - wyglądali tak skromnie i niewinnie. Trzeba było bardzo uważać co się mówi, gdyż niestety wśród folksdojczów było najwięcej donosicieli, którzy wysługiwali się Niemcom. Czy to przerabianie się na Niemców opłaciło się, jest sprawą wątpliwą, bo za lepsze jedzenie i wstęp do niemieckich lokali, mogło ich czekać wcielenie do wojska i wszystkie inne niespodzianki jakie czekały Niemców ze strony walczącego podziemia. Ale dla narodu panów i władców świata były to jednak bardzo kuszące przywileje.

Wszystko co lepsze było Nur für Deutsche. Najpiękniejsze lokale sklepowe pełne towarów, najbardziej reprezentacyjne lokale, kawiarnie i kina, muzea i teatry.

Gehenna Żydów we Lwowie

We Lwowie w listopadzie 1941 roku ogłoszono, że ma powstać getto dla Żydów. Cała ludność żydowska ma przenieść się do pewnej ograniczonej części miasta. Początkowy termin przeprowadzki był ustalony na grudzień. Opuszczenie swych domów przed zimą byłoby dla Żydów jeszcze większym nieszczęściem, bo przeważnie mieli już zgromadzony opał i zapasy na zimę, a do getta można było zabrać niewiele.

Potem jednak przesunięto termin przeprowadzki na marzec. Krążyły plotki, że stało się to za sprawą wręczenia komu trzeba zebranej wśród Żydów łapówki. Ale to nie przyniosło Żydom spokoju. Odznaczeni swoimi opaskami na rękawie przemykali się bocznymi ulicami wystraszeni i bladzi, bo każdy patrol niemiecki mógł ich wyłapywać na jakieś roboty lub po prostu zacząć bić bez powodu. Pomagała w tym gorliwie policja ukraińska wysługując się Niemcom na każdym kroku. Już wtedy na terenie Distrikt Galizien zaczęły powstawać obozy do których wywożono Żydów. Były to najpierw obozy pracy, które potem zamieniły się w obozy zagłady.

We Lwowie powstał duży obóz pracy dla Żydów przy ul. Janowskiej, niedaleko stacji Kleparów. Z Żydów połapanych na ulicach i powyciąganych z domów tworzono Brygady Sonderkommando do zadań specjalnych czyli do najgorszych prac. Pędzono ich lub przewożono ciężarówkami, w których pilnowało ich kilku ukraińskich policjantów z karabinami gotowymi do strzału. Innym widokiem, którego nie da się do końca życia zapomnieć, było bicie Żydów na ulicach. Powodem mogło być stawianie oporu, ale często bito po prostu dla bicia bez żadnej przyczyny. Wśród żałosnych krzyków ofiar i wrzasku Niemców, wśród których zdanie – Du verfluchte Jude - było jeszcze zwrotem kurtuazyjnym. Odbywały się prawdziwe jatki i lała się krew z głów potrzaskanych kolbami.

Gdybym nie widziała tego na własne oczy, nie mogłabym w to uwierzyć. Było to prawie na porządku dziennym i o każdej porze idąc ulicami można było napotkać taki widok. Muszę tu wspomnieć o jednym zdarzeniu, które sprowokowały moje kręcone włosy. Gdy pewnego razu na ulicy odbywa się egzekucja nad Żydami, jakaś szlachetna osoba wciągnęła mnie do bramy i ofiarowała mi ukrycie swoim mieszkaniu. Wytłumaczyłam jej, że to nie jest potrzebne i że mam przy sobie papierek stwierdzający moje aryjskie pochodzenie, ale Bóg zapłać tej pani za jej dobre chęci. Pomimo tego szybko oddaliłam się w inną stronę.

Zastanawiało mnie wtedy i do dziś nie mogę tego zrozumieć skąd się bierze w ludziach tyle nienawiści. Widok krwi zdawał się bijących podniecać, tak jak podnieca dzikie zwierzęta, a przecież podobno w każdym człowieku jest i zło i dobro - to gdzie się to dobro podziało? I jeszcze to, że Niemcy nie były dzikusami z nożami w zębach - oni naprawdę wyglądali na Europejczyków. Jak to mogło się dziać?

Wiosną zarządzono ostateczny i nieprzekraczalny termin przeprowadzki Żydów do Getta. Znajdowało się ono na terenie Zamarstynowa i był ogrodzony deskami, drutami i czym się dało. Żydzi mogli zabrać ze sobą tylko określony bagaż, który przywozili na wózkach, a resztę zostawiali na pastwę losu. Początkowo jakoś starali się tam urządzić i łudzili się, że uda im się przetrwać i doczekają lepszych czasów. Z Getta wolno było wychodzić za przepustkami do pracy, jeżeli się ją miało za jego obszarem. Niektórzy także wymykali się potajemnie i z narażeniem życia w innych ważnych sprawach, nawet zdejmując opaski. Ale mogli to robić ci, którzy nie mieli tak wyraźnie żydowskich rysów. Wielu wychodziło, by gdzieś się ukryć, ale byli tacy którzy nawet mając możliwość ucieczki nie chcieli opuścić swych rodzin i zostawali z nimi do końca.

Jak się wkrótce okazało Getto nie było spokojną przystanią. Niemcy, mając już teraz zgromadzoną w zamkniętym getto ludność żydowską, tym skuteczniej mogli przystąpić do całkowitego jej zlikwidowania. Getto stało się celą śmierci, w której skazańcy oczekują na wykonanie wyroku. Z biegiem czasu Niemcy coraz pośpieszniej wyniszczali Żydów na różne sposoby, denerwując się, że Żydzi wymierają zbyt powoli. Coraz częściej odbywały w getcie akcje - przyjeżdżały ciężarówki z policją i rozpoczynały się makabryczne polowania, wyciąganie z kryjówek, zabijanie, lub wywożenie w nieznanym kierunku. Egzekucje odbywały się w otaczających Lwów lasach, gdzie Żydzi sami dla siebie musieli kopać rowy, do których potem wpadali zabijani strzałami. Przeważnie ciał nie zakopywano, tylko palono na stosach. Nawet z oddali widać było olbrzymie ogniska i dochodził silny swąd palących się ciał.

Ale istniały też inne, bardziej udoskonalone metody zabijania. Całe transporty Żydów jechały do obozów zagłady, do tych międzynarodowych, do Auchwitz i przeznaczonych tylko dla ludności Żydowskiej Sonderkommando Belzec der Waffen-SS, SS-Sonderkommando Sobibor i innych, których już nie zliczę. Tam odbywało się trucie cyklonem i dymiły krematoria, tam do dziś rosną drzewa na grubej warstwie ludzkich popiołów. Czego nie dokonali Niemcy, to kończyły panujące w gettach choroby, nędza i poniewierka i tak za ogrodzeniem getta trwało to powolne konanie, choć ciągle jakimś sposobem tliło się tam życie.

Zniecierpliwieni tym Niemcy, prawie w dwuletnią rocznicę swego wkroczenia do Lwowa 3 czerwca 1943 roku urządzili krwawą obławę, w czasie której w lwowskie Getto zlikwidowali do ostatniego człowieka. Tak skończyła się gehenna Żydów, choć jeszcze do końca niemieckiej okupacji słyszało się o przypadkach wyłapywania ukrywających się Żydów, do czego przyczyniały się donosy, lub nieostrożność. Wielu Żydów ukrywało się w aryjskich rodzinach w miastach i po wsiach, w majątkach ziemskich, a nawet w klasztorach i udawało się im przetrwać do końca niemieckiej okupacji. Dzieci żydowskie były nieraz przechowywane przez rodziny aryjskie jako dzieci własne. Ale jakikolwiek donos, czy nieostrożność groziły aresztowaniem lub rozstrzelaniem nie tylko ukrywających się Żydów, ale także całych rodzin aryjskich, które tych Żydów ukrywały.A jednak wielu Żydów zawdzięcza swoje życie rodzinom aryjskim, chociaż Polska była krajem podbitym i też mieliśmy swa gehennę. Naród polski ponosił wielkie ofiary nie tylko na frontach wojennych, ale też w obozach śmierci, w więzieniach i na zesłaniach.

Ratowanie życia Janka

A tymczasem los padł tym razem na nas przy ul. Badenich... Pewnej nocy ok. godziny drugiej odezwał się natarczywy dzwonek. Zerwaliśmy się na równe nogi, bo dzwonek w nocy zawsze wróżył coś złego. Tym razem weszło kilku ukraińskich zbirów z tryzubami w klapach i kazali Jankowi szybko się ubierać.

Nie pamiętam już czy ubierałam się równocześnie w swoim pokoju, czy tylko narzuciłam płaszcz na nocną koszulę - działałam jak w jakimś szoku i niewiele z tego pamiętam. Gdy wyszli z Jankiem powiedziałam Cioci - zaraz wracam i poszłam za nimi, nie wiem czy boso czy w jakichś skarpetkach. To wszystko działo się gdzieś jakby obok mnie, jakby mnie ktoś popychał bo iść tak za nimi i to podczas godzin policyjnych zakrawało na szaleństwo. A może stałam się wtedy niewidzialna? Nie mogę sobie uświadomić jak przeszłam za nimi ten kawał drogi, aż do miejsca gdzie razem z Jankiem weszli do jakiegoś budynku. Zapamiętałam sobie ten budynek i ulicę, a potem dopiero obleciał mnie strach, że jest godzina policyjna i pamiętam jak siedziałam w jakiejś klatce schodowej.

Gdy dotarłam jakoś do domu z nerwów zaczęłam pastować podłogi i zjadłam prawie cały bochenek przydziałowego chleba. Potem ubrałam się i poszłam do Instytutu Behringa. W Instytucie tym ważną funkcję pełnił Józef Golz, pochodzący z Łodzi i będący Reichsdeutsch. Józef Golz pomagał Polakom, a jak nikt nie słyszał to pięknie rozmawiał po polsku. Golz był mężem opatrznościowym i zawsze gdy trzeba było coś trudnego załatwić, to wtedy Ojciec mawiał, że tylko Golz może pomóc. Teraz więc także udałam się wprost do Józefa Golza, którego na szczęście zastałam w biurze. Przedstawiłam mu całą sprawę, wspominając, że wiem gdzie Janek jest uwięziony. Golz natychmiast wyszedł ze mną z biura, wsadził mnie do swojego samochodu i pojechaliśmy pod znajomy adres.Potem zostawił mnie w samochodzie a sam poszedł do tej ukraińskiej meliny, gdzie spodziewaliśmy, że Janek jeszcze jest i to żywy. Różne przecież rzeczy, nawet te najgorsze mogły się zdarzyć przez to parę godzin...

Jakaż była moja radość, gdy po pewnym czasie niecierpliwego oczekiwania zobaczyłam Golza wychodzącego razem z Jankiem z tego budynku. Chciałam z radości oprócz Janka ucałować niemieckie oblicze Golza! A Józef Golz był bardzo dumny ze swojego wyczynu, gdyż w zasadzie był on dobrym i uczynnym człowiekiem - trafiali się, choć rzadko i tacy Niemcy. Opowiadał że wpadł na Ukraińców z wrzaskiem i w dodatku nastraszył ich że pracownicy Instytutu Behringa mogą zarazić tyfusem plamistym. Ten ostatni argument zdaje się ostatecznie ich wystraszył. Od tej pory Ukraińcy aż do końca wojny nie fatygowali się by kogoś z nas aresztować - może mieli gdzieś zanotowane, że w tym domu panuje tyfus plamisty ?

Wieści z Rokitna

Od ludzi z Rokitna dowiedzieliśmy się o strasznym wydarzeniu jakie miało miejsce tuż po naszym drugim wyjeździe z Rokitna, gdy Ojciec przestał pracować w kurzej fermie u Niemców. Otóż nacjonaliści ukraińscy wymordowali całą rodzina rokiteńskiego sołtysa, Tadeusza Blicharskiego, który był Polakiem. Dom Blicharskich stał w dość dużej odległości od zabudowań dworskich, a wtedy Blicharski pracował dorywczo u Niemców i nocował na folwarku. Wracając rano do domu na skróty koło naszej willi napotkał na ścieżce zwłoki swego 13-go letniego syna. W domu leżały zmasakrowane zwłoki żony, zaś dwie córki, w wieku 19 i 20 lat, zniknęły i nigdy już się nie odnalazły. Syn prawdopodobnie uciekał i został złapany na drodze tuż koło willi. To prawie pewne, że gdybyśmy poprzedniego dnia nie wyjechali do Lwowa spotkał by nas ten sam los. I znowu śmierć przeszła tak blisko. Od tej pory pożegnaliśmy na zawsze Rokitno. Po wojnie Tadeusz Blicharski przeniósł się na ziemie odzyskane i często odwiedzał nas w Krakowie. Przesiadywał zawsze od rana do wieczora i wspominał dawne czasy, ocierając łzy na wspomnienie tej tragedii jaka go kiedyś spotkała. (…)

Wracają Sowieci

Kończyły się już walki z Niemcami o Lwów, ale chcę cofnąć się jeszcze do tych dni gdy sowieckie wojska zbliżały się do Lwowa. W dniach tych Armia Krajowa opanowała całe miasto. Żołnierze AK jako sprzymierzeńcy aliantów zaczęli pomagać zbliżającym się żołnierzom sowieckim. Nawiązywano z nimi łączność, udzielano informacji o ruchach wojska niemieckiego, a przez walki i sabotaże uprzykrzano Niemcom te ostatnie dni we Lwowie. Akcja ta nosząca kryptonim “Burza” miała na celu podkreślenie polskości tych ziem i niesienie pomocy sprzymierzonym z aliantami wojskom sowieckim, teraz już jak sądzono, zupełnie innym niż dawniej.

Okazało się jednak, że mimo doświadczeń z poprzednich lat byliśmy nadal naiwni i rozumowaliśmy kategoriami, które były obce w państwie sowieckim. Gdy kończyły się walki, żołnierz rosyjski Anatolij Marczenko - do dzisiejszego dnia ma ulicę we Lwowie - powiesił na wieży ratuszowej sowiecką czerwoną flagę z sierpem i młotem. Pojawiła się też flaga USA i flaga polska. Lwowianie przychodzili popatrzeć jak obok flagi ZSRS powiewa biało-czerwona chorągiew i nie dowierzali swym oczom. Radość była krótka...

Oficerowie Armii Czerwonej zaprosili dowódców AK do willi przy ul. Komorowskiego niby na przyjęcie. Tam podstępnie zwabionym wydano polecenie żeby podlegli im żołnierze grupowali się w szkołach i innych oznaczonych miejscach. Żołnierze AK, chyba nie przypuszczając nic złego szli na miejsca zbiórek, gdzie ich brutalnie rozbrajano i wyprowadzano do przygotowanych wagonów, które powiozły ich do obozów na terenie ZSRS. Wielu było takich, którzy mieli nosa i nie ujawnili się, ale potem zaczęły się aresztowania, wyłapywania i wywozy. Tak wkroczyliśmy w nowy etap tej wojny - w okupację drugich bolszewików...(...)

Repatriacja do...

Niedługo już , bo w jesieni 1944 roku nadarzyła się okazja do wyjazdu do Polski, albo jak mówili ruscy w Polszu. Ogłoszono rejestrację chętnych do wyjazdu. Rejestracja odbywała w wilii przy ul. Orzeszkowej, Stworzyły się długie kolejki tych, którzy chcieli się zarejestrować, choć ludzie mieli stracha, bo do tej pory każda rejestracja kończyła się wyjazdem na wschód, więc i teraz nikt nie dowierzał.

Nasz lokator tak nam dogryzł, że nawet teraz Ojciec zdecydował się na opuszczenie Lwowa – zgłosiliśmy się więc do rejestracji. Niestety Witek, choć go namawialiśmy na wyjazd, postanowił zostać ze swoją rodziną – Nelą i dwiema córeczkami, gdyż jak mówił ma ważne stanowisko w AK i dowódcy nie pozwalają na wyjazd. Nela także nie zdradzała specjalnego entuzjazmu do opuszczenia Lwowa, swojego mieszkania i nagromadzonego w nim dobytku.

Zarejestrowaliśmy się więc na wyjazd do Polski, której właściwie nie było jeszcze w tym czasie. Trwała wojna, ale klęska Niemiec była już tylko kwestią czasu. Wyniki konferencji jałtańskiej nie pozostawiały już złudzeń, że Lwów będzie polski. Upewniało nas to w podjęciu ostatecznej decyzji repatriacji, tym bardziej, że Kazio coraz to mocniej nalegał i groził. Wiele rodzin zapisywało się na wyjazd, ale byli i tacy którzy nie chcieli opuścić Lwowa. Niektórzy z nich uważali za swoją misję pozostanie tam i pilnowanie by nie zagasła iskierka polskości i wiary. Dziś wielu już powymierało, są jednak tacy już w następnych pokoleniach, którzy żyją i czekają na cud, że Lwów wróci do Polski...

Dostaliśmy termin wyjazdu w którymś z końcowych dni marca 1945 roku. Im bliżej było do tego terminu, tym większy narastał smutek, że Witek i jego rodzina pozostają we Lwowie. Próbowaliśmy go namawiać na wyjazd ale nie odnosiło to skutku. Był tak gdzieś zaangażowany, czymś przejęty, zobowiązany jakimiś sprawami, które musi załatwiać, że nie było na niego sposobu. Któż mógł przypuszczać, że są to ostatnie dni kiedy go widzimy,...

Zaczęliśmy pakowanie. Nad każdą rzeczą trzeba było się zastanowić czy ją brać czy nie. Trochę książek i mebli zaniosło się do Pani Tarnawskiej, naszej poprzedniej wła-ścicielki kamienicy, gdy mieszkaliśmy pod 10. To potem tam przepadło. Mebli nie można było zabierać. Postanowiliśmy jakoś przemycić maszynę do szycia Singer, na której chyba szyło się jeszcze za Prababci Adeli. Poza tym wzięliśmy dwa metalowe łóżka i rozkręcaną półeczkę. Legalnie to już braliśmy materace, poduszki i kołdry, kilimy - w tym jeden duży różowy, trochę obrazów i innych drobiazgów. Ładowało się te rzeczy do olbrzymiego kufra, pamiętającego jeszcze Prababcię i mniejszego kufra czarnego, który pamiętał kawalerskie podróże Ojca.

Miał on naklejkę z napisem Southern Railway to Waterloo i wprawdzie nie mieliśmy zamiaru jechać na południe, ale nasze Waterloo to jednak było. Kartę ewakuacyjną na której byliśmy wymienieni wydał nam „Pełnomocnik Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego” co było jakąś gwarancją, że jednak pojedziemy we właściwym kierunku, czyli do Polski a nie na Sybir jak niektórzy się obawiali. Ale nic w tych czasach nie było pewne, trzeba było zaryzykować.

W Polsce miał nam pomóc Państwowy Urząd Repatriacyjny (PUR) i i dać trochę go-tówki, a także wymienić ruble jakie mielibyśmy ze sobą. Chcąc zdobyć trochę rubli, rozpoczęliśmy wysprzedaż czego się dało na “Krakidałach" za teatrem jak i w domu. Na stołach urządziliśmy wystawę różnych rzeczy, talerzy, półmisków, figurek i innych drobiazgów. Przychodziły Rosjanki, znajome naszego sublokatora i wiele rzeczy ku-powały, on też sam był tym mocno zainteresowany, ale przeważnie brał za darmo, lub za kopiejki. Meble, które zostały w mieszkaniu też przeszły na jego własność i wątpię czy nam za nie coś zapłacił, a jeżeli to kilka rubli.

Poprzedniego dnia przed naszym wyjazdem przyszedł Witek i długo rozmawiali z Ojcem. Nastąpił też podział pozostałej biżuterii wśród której była piękna kolia po Babci. Ojciec dał ją Witkowi. Te wszystkie świecidełka są nieważne, ważny jest człowiek, którego żegna się może na zawsze. Tak się nie powinno stać…powinien był z nami pojechać. Któż mógł to wszystko przewidzieć ?

W dniu wyjazdu Witek przyszedł nam pomagać. Pożegnaliśmy też Nelę i dzieci. Nasze bety jacyś wynajęci ludzie ładowali na ciężarowe auto i pojechaliśmy na dworzec towarowy. Żegnaj Badeniówko i żegnajcie wszystkie lwowskie ulice przez które jedziemy! Załadowano nasze rzeczy do bydlęcego wagonu, w którym miały się pomieścić trzy rodziny razem z ich dobytkiem. Byli tam jak zwykle sprytniejsi od nas, którzy wcześniej pozajmowali lepsze miejsca w wagonie. Jedna Pani z córką udajac, że są chore rozłożyły łóżko - a potem okazało się, że są zdrowe jak rybki. Wagon był tak wyładowany rzeczami, że tylko przy wejściu było parę metrów kwadratowych do stania.

Pociąg nasz stał przez długie godziny na tym dworcu. Tego dnia wieczorem jeszcze przyszedł Witek i przyniósł nam kawę z mlekiem. Minęła prawie cała noc w oczekiwaniu na wyjazd. Nad ranem pociąg ruszył . W porannej mgle powoli oddalały się kontury miasta, wieże kościoła Św. Elżbiety, kopuła cerkwi Św. Jura... Żegnajcie!! Jak dowiedzieliśmy się później - bo dostaliśmy list od Witka, był on znowu rano z kawą na dworcu, ale nas już nie zastał. Wtedy wieczorem widzieliśmy się z nim po raz ostatni.

Nasz pociąg dosłownie wlókł się. Co jakiś czas stawał i trzeba było dawać do czapki składkę na maszynistę. Gdy zobaczyliśmy stację Medyka - a było to w nocy - mieliśmy już jakąś pewność, że jedziemy do Polski, ale jeszcze mogli dać lokomotywę z drugiej strony i zawrócić… W tej Medyce pociąg stał kilka godzin. Pamiętam, że była jakaś awantura z psami, które żołnierze zabierali ich właścicielom wśród płaczu, krzyków i psiego ujadania. Nie pamiętam jaki był powód tej całej akcji.

Było też sprawdzanie kart ewakuacyjnych i przeglądanie wagonów. My mieliśmy w butach po trochę rubli i jakąś biżuterię pozaszywaną w ubraniach. Ale jakoś szczęśliwie nam poszło.

Gorzej było z jednym młodym mężczyzną, który jechał w naszym wagonie. Był sam, bez rodziny i nie miał wielu bagaży, tylko plecak i walizkę. Siedział cicho gdzieś za bagażami. Jednak żołnierze z NKWD mieli jakieś listy, bo podeszli do wagonu i wywołali go po nazwisku. Dosłownie wyciągnęli go z rzeczami. Zabrał swoją walizkę, a wtedy jedna pani, zdaje się ta leżąca na łóżku zawołała - pan zapomniał plecak. Młody człowiek bronił się, że to nie jest jego plecak, ale Sowieci kazali mu go zabrać. Możliwe, że ten człowiek był w konspiracji i coś trefnego przewoził. Było z nim całkiem źle, a do naszego wagonu już nie wrócił.

Po tym przykrym wydarzeniu i jeszcze po długim czasie przejechaliśmy przez Medykę. Rozległy się z wagonów okrzyki radości bo ten postój nadszarpnął nerwy i dał się we znaki. Jechaliśmy i przystawaliśmy przez tydzień, albo i więcej. Tyle trwała podróż ze Lwowa do Krakowa. Zjadaliśmy suchary i sowiecki przysmak swinnaja tuszonka. Roznoszono ciepłą wodę. Na załatwienie potrzeby naturalnej wychodziło się z wagonów, ale blisko, żeby pociąg nie uciekł. Nauczyliśmy się spać na stojąco. Tato znalazł sobie jednego Pana z którym całą drogę przegadali z wyjątkiem momentów gdy musieli się zdrzemnąć. Dyskutowali jak to zwykle bywa o polityce, a także rozważali problem dokąd jechać.

My mieliśmy wprawdzie napisane w karcie ewakuacyjnej, że jedziemy do Krakowa, ale można było jechać dalej, bo pociąg jechał na ziemie odzyskane. Może i byłoby to lepiej, bo tam można było wtedy dostać mieszkanie, a nawet dom czy willę z poniemieckimi meblami, a o pracę było tam łatwiej, podczas gdy Kraków był przepełniony. Ale Ojciec mówił, że musimy szybko rozpocząć studia i że jakoś sobie poradzimy.

To jednak prawdziwa Polska nad Wisłą, a tam na tych ziemiach odzyskanych nie wiadomo jak będzie. Miał też argument, żeby być bliżej lni i jej rodziny. Zresztą los sam zdecydował, bo tuż przed Krakowem Tato rozchorował się poważnie - był czymś struty, albo tą sowiecką tuszonką, albo jakąś brudną wodą i ledwie trzymał się na nogach, nękany wymiotami i biegunką. Dalej nie dało się z nim jechać. Na dworzec towarowy w Krakowie wyszedł Pan Wojtych, zięć Państwa Lewartowskich, bo już wcześniej uzgodniliśmy, że mamy do nich zajechać. Pan Wojtych zamówił ciężarówkę, na którą władowano nasz dobytek i tak dojechaliśmy przed kamienicę przy ul. Staszica nr 9. Przed samym domem ze szczytu pakunków runął stolik pod ma-szynę do szycia i żelazne nogi roztrzaskały się w drobiazgi. Całe szczęście, że maszyna była osobno i służy do dziś. W ogóle wyglądaliśmy jak kupa nieszczęścia. Chory Ojciec, my w zimowych płaszczach, brudni, rozczochrani, wyniszczeni podróżą. Był to dzień 4 kwietnia 1945 roku. W Krakowie była już piękna wiosna.

Smutne wieści o Witku

Naszą największą bolączką była obawa co się dzieje z Witkiem i jego rodziną. Listy do Lwowa i ze Lwowa szły bardzo długo, a czasem nie dochodziły w ogóle, bo podlegały cenzurze i konfiskacie. Jakoś wiosną 1945 przyszedł jeden list od Witka, że wszystko jest w porządku. Pisał też że następnego dnia po tym jak wpakowaliśmy się do wagonu, przyszedł na dworzec z bańką kawy, ale już nas nie było. Pisał także o tym, żebyśmy wszyscy mieli nadzieję, że się zobaczymy. Był to pierwszy i ostatni list od Witka.

Potem przyszedł list od Lili Hoszowskiej-Ceypkowej – naszej kuzynki - że Witek został aresztowany 16 czerwca 1945 i przebywa w więzieniu we Lwowie. Lila pisała, że donosi mu paczki razem z żoną Witka, Nelą i że odebrały gryps z którego wynika, że Witek 25 września 1945  [tę datę poznaliśmy dopiero w 1992 – przyp. WBI] został skazany na 15 lat pozbawienia wolności i robót, gdyż Witek przesłał im rysunek człowieka z łopatą i drzewem oraz 15 [tam jest 10-11 – przyp. WBI] kreseczek obok tego. Niedawno jednak oglądając ten rysunek, doszłam do wniosku, że to mogło oznaczać coś innego. Człowiek z łopatą, drzewo i 15 kresek mogło oznaczać, że Witek zakopał coś cennego w odległości 15 kroków lub metrów od drzewa i usiłował o tym powiadomić rodzinę.

W jakiś czas później Lila i Mąż jej Dr.Tadeusz Ceypek w ramach repatriacji przyjechali do Katowic. Od nich dowiedzieliśmy się, że Witek dość długi czas przebywał we więzieniu we Lwowie, gdzie prawdopodobnie poddawany był przesłuchiwaniom oraz psychicznym i fizycznym torturom, by wydać swoich znajomych z AK. W ramach tych tortur, Witek został którejś nocy doprowadzony do domu, gdzie pokazywano mu śpiące dzieci, by go ten widok rozmiękczył. Także mała, wówczas sześcioletnia, Urszulka była doprowadzona przez sołdatów do więzienia na widzenie z Ojcem i do dziś Ula pamięta jak Tato trzymał ją na kolanach. Ale było jej bardzo niewygodnie, bo Tata miał takie chude kolana.

Witek nie wydał nikogo. Jeszcze przed wyjazdem Lili i Tadzia ze Lwowa, gdzieś w jesieni 1945 nie można już było odnaleźć Witka w żadnym z lwowskich więzień - prawdopodobnie wtedy został on wywieziony w głąb tej nieludzkiej ziemi. Nie pozostawało nic innego jak mieć nadzieję, że stanie się jakiś cud i On kiedyś wróci.

Potem mijały lata i nie było żadnej wiadomości. Jeszcze we Lwowie Witek umówił się, że jakby nas nie mógł odnaleźć, to będzie pisał do Kościoła Mariackiego w Krakowie - ale i tam nic nie było.. Nela, która nigdy nie chciała ruszać się ze Lwowa, teraz z obawy, że i dzieci spotka los rodzin aresztowanych - wyjazd na białe niedźwiedzie, spakowała swój dobytek i pociągiem repatriacyjnym przyjechała do Polski. Była to wiosna lub lato 1946 gdy wychodziliśmy na dworzec towarowy, żeby zobaczyć się z Nelą i dziewczynkami. Siedziały w bydlęcym wagonie, jak my kiedyś na stosie bagaży, wraz z innymi rodzinami. Smutne to było spotkanie. Nela nie chciała wysiadać W Krakowie. Miała w planie jazdę do Torunia, lub w okolice tego miasta. Tam też się osiedliła w małej wiosce czy miasteczku pod Toruniem, gdzie potem przez wiele lat pracowała jako nauczycielka. Trzeba przyznać, że Nela mimo swej drobnej postawy zawsze była dzielną i przebojową niewiastą, więc i tam jakoś dawała sobie radę, mając w dodatku dwójkę małych dzieci.

Wiadomość o Witku bardzo nas przygnębiła i ciężkim kamieniem leżała na sercach. Ale trzeba było jakoś żyć i czekać co los przyniesie.(...)

Ale chcę, jeszcze wrócić do tego lata 1956. Dopiero wtedy w liście od Janka nadeszło zawiadomienie, że Witek zmarł na terenie ZSRR w dniu 22 sierpnia 1946 roku. Janek otrzymał to pismo z Prezydium Dzielnicowej Rady Narodowej Warszawa-Ochota z datą 23 maja 1956 roku, a więc prawie 10 lat po śmierci Witka. A tak liczyliśmy, że skoro miał wyrok 15 lat, to jeszcze 5 lat i może do nas wróci. Teraz nie było już nadziei!

Ojciec siedział w fotelu i płakał. Pierwszy raz w życiu widziałam Go płaczącego i ostatni. Podobno też płakał po śmierci Żony Zofii. Po tej wiadomości chodziliśmy jak struci. Trudno było w to uwierzyć! Przeżyliśmy tę okrutną wojnę, wiele razy otarliśmy się o śmierć, ale Witek wziął jakby na siebie te wszystkie cierpienia, które nas cudem omijały. Ile musiał biedak wycierpieć zanim tam umarł! P

otem jeszcze i Janek i ja – każdy z nas chciał się upewnić, czy rzeczywiście przekazali prawdę, występując do różnych instytucji. Ja dostałam w 1978 roku pismo z Polskiego Czerwonego Krzyża, że według informacji z Radzieckiego czerwonego Krzyża Witold zmarł w obozie ma terenie ZSRR. Janek w grudniu 1992 otrzymał po rosyjsku informację z Konsulatu Ambasady Federacji Rosyjskiej , że [to jest tłumaczenie – przyp. WBI] „.Rosyjskie organy archiwalne powiadomiły, że Iszkowski Witold syn Stefana, urodzony w 1910 roku, odbywając wyrok w miejscach pozbawienia wolności, zmarł 22 sierpnia 1946 r. Przyczyna śmierci: poliawitaminoza. Pochowany na cmentarzu punktu obozowego osiedla Olczan w Ojmiakońskim rejonie Jakucji, brak informacji o stanie zachowania grobów” – podpis. [

Olczan jest małym przysiółkiem leżącym 100 km na północ od Ojmiakonu – bieguna zimna Ziemi. W latach 1959-1989 było to miejsce zasiedlone, gdyż wydobywano tam złoto – obecnie ludności nie ma, ale jest jakiś zawod – przyp. WBI].

Wcześniej, bo już w 1991, przyszła INFORMACJA z Ukrainy, że „Postanowieniem Prezydium Lwowskiego Sądu Obwodowego z dnia 16 kwietnia 1991 r. wyrok Wojskowego Trybunału Wojsk NKWD Obwodu Lwowskiego z dnia 25 września 1945 r. w stosunku do Iszkowskiego Witolda syna Stefana, urodzonego w roku 1910, został uchylony, a w rezultacie sprawę przerwano z powodu braku w jego działalności elementu przestępstwa, ze zwrotem skonfiskowanego mienia lub jego równowartości. Ob. Iszkowski W.S. jest w tej sprawie zrehabilitowany”. – podpis.

Poszukując jeszcze wiadomości o nim przez "Memoriał", dzięki kierowniczce tej instytucji Pani Innie Feduszczak, która w Archiwum Służby Bezpieczeństwa doszukała się teczki dotyczącej sprawy Witolda Iszkowskiego otrzymaliśmy przesyłkę zawierającą zabrane wraz z nim po aresztowaniu fotografie i zaświadczenia.

A życie musi biec dalej, taki jest los człowieczy.

K O L U M B O W I E

Stefania Kowicka

Kraków, 2001 r.