Po co ta książka? (fragmenty)
Krzysztof Iszkowski
Kiedy kilka lat temu starałem się przekonać parę lewicowo i liberalnie nastawionych osób do stworzenia postępowej polityki historycznej, reakcją było zazwyczaj lekkie skrzywienie ust i wzruszenie ramion. Przeszłość jest dobra – słyszałem – dla konserwatywnych smutasów, naprawdę wartościowi i fajni obywatele interesują się tylko przyszłością. W roku 2015 okazało się, że tych nie oglądających się za siebie ludzi jest zdecydowanie za mało, by przeważyć szalę w demokratycznych wyborach. Historyczne nawiązania pokazały swoją moc. Przeszłość, przedstawiana z reguły wybiorczo i niemal zawsze stronniczo, zdobyła rząd dusz. Nie jest to jedyne, ale na pewno dość istotne źródło siły obozu rządzącego.
Gdy odpowiednio spreparowanej historii używa się do wsparcia konserwatywnych rządów, ignorowanie przeszłości staje się dla postępowej opozycji poważnym ograniczeniem. I niewiele mogą tu zaradzić często znakomite prace pisane przez historyków wolnych od nacjonalistycznego zaczadzenia. Rygory naukowej staranności sprawiają bowiem, że skupiają się one na wąskim wycinku dziejów. Jeśli ktoś chciałby na ich podstawie wyrobić sobie całościową wizję polskiej historii, musiałby poświęcić na to dziesiątki, jeśli nie setki godzin. Od ludzi interesujących się również przyszłością i teraźniejszością, a do tego zazwyczaj aktywnych zawodowo, trudno wymagać takiego poświęcenia.
Również dotychczasowa strategia liberalnego „mainstreamu” – jowialna afirmacja wszystkich ważnych postaci i wydarzeń, w przekonaniu, że upływ czasu łagodzi podziały i każdemu daje trochę racji – przestała mieć sens. Podejście prezydenta Komorowskiego, snującego uładzoną opowieść o polskiej historii i maszerującego z czekoladowym orłem pod wszystkie napotkane pomniki, nigdy nie było szczególnie skuteczne. W obecnych warunkach okazuje się zaś wręcz zabójcze, o czym przekonali się organizatorzy KOD-owskiej demonstracji w Święto Niepodległości 2016 roku, którzy portretami Dmowskiego rozsierdzili wielu własnych zwolenników.
Odpowiedzią na historyczny aktywizm prawicy, która obala pomniki jednych bohaterów, a innych – wbrew rozsądkowi i faktom – winduje na cokoły, nie może być dobrotliwe postękiwanie, że wszyscy chcieli dobrze. Fetowane przez obóz rządzący postacie należy poddać krytycznej ocenie (dzieje się to już w odniesieniu do powojennych partyzantów), a w debacie publicznej przypomnieć wydarzenia niepasujące do wyidealizowanej wizji cnotliwej, niezłomnej i niezwyciężonej (dlaczego w takim razie parokrotnie znikła z mapy?) Polski. I trzeba zrobić to w zwięzłej formie, zostawiając czytelnikowi czas na inne lektury i przyjemności. Z takim właśnie zamiarem napisałem tę książkę.
Wszyscy publicyści – niezależnie od tego, czy komentują teraźniejszość czy przeszłość – działają w ramach jakiegoś paradygmatu. Mówiąc prościej – choć myślą i piszą w oparciu o szereg założeń, to z reguły nie informują o tym odbiorcy, a czasem nawet sami nie zdają sobie z tego sprawy. Mając na uwadze przejrzystość i intelektualną uczciwość, chcę zerwać z tym zwyczajem i jasno opisać założenia, z których wychodzę, nawet jeśli mogą się one wydać banalne.
Uważam zatem, po pierwsze, że świat jest wyłącznie materialny. Zamieszkują go jednostki ludzkie, ktore samodzielnie, kierując się kalkulacją, instynktem lub emocjami, podejmują mniej lub bardziej sensowne działania. Wszystko inne: bogowie, narody, społeczne klasy i kasty, państwa, pieniądz i wielkie idee w rodzaju praw człowieka lub sprawiedliwości – istnieje jedynie we wspólnym wyobrażeniu ludzi. Powszechna akceptacja tych samych wyobrażeń umożliwia efektywną współpracę, dzięki której ogół może osiągnąć wyższy poziom materialnego komfortu – i tylko to nadaje tym konwencjom względną trwałość i solidność. Z faktu, że wszelkie idee (a więc również pozornie uniwersalne wartości) nie są niczym więcej niż produktem wspólnego wyobrażenia wynika, że często bywają one wzajemnie sprzeczne. Stąd właśnie biorą się filozoficzne, religijne i polityczne spory, trwające nawet przez całe stulecia.
Po drugie, spontaniczność ludzkich działań, zawodność stojących za nimi kalkulacji oraz losowość zjawisk naturalnych (w tym ludzkiej biologii) sprawiają, że zasadniczo wszystko jest wynikiem zbiegu okoliczności. Obserwacja ta stała się kanwą paru niezłych filmów (m.in. „Przypadku” Kieślowskiego i „Biegnij Lola, biegnij” Tykwera), a zastosowana do wielkiej polityki zaowocowała słynną pascalowską myślą, że krótszy nos Kleopatry zmieniłby oblicze ziemi, oraz niezliczonymi scenariuszami alternatywnej historii. Kilka takich scenariuszy znalazło się również w tej książce, uwypuklając momenty zwrotne polskich dziejów.
Po trzecie, mając świadomość, że wzajemna zależność państwa i narodu przypomina tę pomiędzy jajkiem i kurą, wybieram wersję, w której to państwa tworzą narody, a nie odwrotnie. Przemawia za tym dobrze udokumentowany fakt, że jeszcze w połowie XIX wieku większość populacji – nie tylko zamieszkującej Polskę, lecz także np. Francję – nie odczuwała przynależności narodowej i dopiero celowe działanie opiniotwórczych elit natchnęło masy narodowymi emocjami. Nie oznacza to oczywiście, by zróżnicowanie etniczne było kwestią ostatniego półtora stulecia. Rozszczepienie języków indoeuropejskich dokonało się w zamierzchłej prehistorii i mieszkańcy wczesnośredniowiecznej Europy doskonale odróżniali na tej podstawie Germanów od Słowian i zlatynizowanych Gałów, a także rozpoznawali poszczególne plemiona i dialekty w ramach każdej z tych wspólnot językowych. Jednak dopiero długotrwałe pozostawanie pod jedną władzą, udział w tych samych religijnych obrzędach i walka ze wspólnymi wrogami przemieniły niektóre z tych plemion w nowoczesne narody. Reszta zanikła, stając się co najwyżej etnograficzną ciekawostką.
Uznanie, że jedynymi rzeczywistymi aktorami społecznymi są jednostki ludzkie, świadomość roli przypadku w wydarzeniach historycznych oraz przekonanie o późnym i będącym wynikiem celowego działania powstaniu narodów prowadzą do czwartego założenia leżącego u podstaw niniejszej książki: Polacy nie są wyjątkowi. Narodowe cechy charakteru – zarówno przymioty, jak i wady – po prostu nie istnieją. Mamy do czynienia co najwyżej ze sposobem opisywania świata charakterystycznym dla używanego przez Polaków języka (co wynika ze słownictwa i struktury gramatycznej) oraz z rozpowszechnieniem niespotykanych gdzie indziej kodów kulturowych, co znów nie jest niczym szczególnie polskim, bo idiomatyczne wyrażenia i lokalne konwenanse istnieją we wszystkich językach i w rożnych środowiskach.
Prezentowany zbiór czterech historycznych analiz (i jednej wycieczki w historię alternatywną średniowiecza) nie jest pracą naukową. Nie chcę podważać wyników dziesięcioleci pracy, wykonanej przez setki zawodowych historyków. Wprost przeciwnie: korzystałem z ogólnodostępnej literatury, a wszystkie opisane zdarzenia można sprawdzić, nie wychodząc z domu, za pomocą prostego internetowego wyszukiwania. Moim celem nie jest odkrywanie „białych plam”, lecz spojrzenie świeżym okiem na plamy i zacieki doskonale już znane oraz sprawdzenie, czy nie układają się one przypadkiem w jakiś oczywisty, choć dotąd niedostrzegany wzór.
\Bodźcem do napisania tej książki stało się ogłoszenie przez Ministerstwo Edukacji Narodowej listy „postaci i wydarzeń o doniosłym znaczeniu dla kształtowania polskiej tożsamości kulturowej”. Znalazły się na niej następujące osoby: Mieszko I i jego żona Dobrawa, Bolesław Chrobry, Kazimierz Wielki, królowa Jadwiga, Władysław Jagiełło, Zawisza Czarny, Mikołaj Kopernik, Augustyn Kordecki, Stefan Czarniecki, Jan III Sobieski, Tadeusz Kościuszko, Jan Henryk Dąbrowski, Jozef Wybicki, Romuald Traugutt, Maria Skłodowska-Curie, Jozef Piłsudski „i jego żołnierze”, Eugeniusz Kwiatkowski, „Zośka”, „Alek” i „Rudy”, Witold Pilecki oraz Jan Paweł II. Spośród powyższej listy jedynie co do Bolesława Chrobrego, Kazimierza Wielkiego i, częściowo, Józefa Piłsudskiego jestem w stanie zgodzić się z ministerialnymi historykami.
Nie lepiej jest w kwestii ważnych wydarzeń. Ministerstwo wylicza: chrzest Polski, zjazd gnieźnieński, unię polsko-litewską, bitwę pod Grunwaldem, potop szwedzki, odsiecz wiedeńską, insurekcję kościuszkowską, skomponowanie hymnu państwowego, powstanie styczniowe, przyznanie Nagrody Nobla Marii Skłodowskiej-Curie, budowę Gdyni, ruch oporu w czasie II wojny światowej i bezpośrednio po niej oraz „Solidarność”. Z tego zestawu za rzeczywiście istotne uważam jedynie unię polsko-litewską i „Solidarność”, to drugie wskazanie opatrując dużym znakiem zapytania. Krótkie wyjaśnienie tej krytycznej oceny jest zarazem osobistym manifestem, na co w historii należy zwracać uwagę.
Skoro dzieje – warto zwrocić uwagę na pochodzenie tego wyrazu oznaczającego „to, co się dzieje” – są zapisem zbiegów okoliczności, to największe znaczenie mają w nich te momenty, kiedy spektrum przyszłych możliwości ulega największemu zawężeniu (lub, rzadziej, rozszerzeniu). Kluczowe dla takiego spojrzenia jest pojęcie „zamrożonego przypadku”, użyte po raz pierwszy w roku 1968 przez odkrywcę DNA Francisa Cricka do opisu praw rządzących ewolucją. Przeniesione z biologii do nauk społecznych oznacza ono tyle, że następstwa przypadkowych wydarzeń stają się integralną częścią rzeczywistości, wywierając kluczowy wpływ na dalszy bieg wypadków. Historia opowiadana jako ciąg zamrożonych przypadków jest podwójnie fascynująca: ukazuje zarówno losowy charakter, jak i dalekosiężne skutki zdarzeń. Na ministerialnej liście, trudno jest (poza unią z Litwą) wskazać tego rodzaju momenty. Chrzest księcia Mieszka spełnia kryterium skutków, ale nie był dziełem przypadku, bo ekspansja chrześcijaństwa to długotrwały trend, nad którym żaden barbarzyński władca ówczesnej Europy nie był w stanie zapanować. Resztę rządowego kanonu można by, co prawda, zaklasyfikować jako wyniki zbiegów okoliczności, ale trudno wskazać ich długotrwałe następstwa: znaczenie zjazdu gnieźnieńskiego umarło wraz z cesarzem Ottonem, zwycięstwa pod Grunwaldem i Wiedniem nie zostały politycznie wykorzystane, potop szwedzki ukazał słabość państwa, ale nie doprowadził ani do jego upadku ani do naprawy. Beznadziejne ze względu na brak międzynarodowej koniunktury powstania z lat 1794, 1830, 1863 i 1944 są zjawiskami ciekawszymi dla zajmujących się martyrofilią kulturoznawców niż dla politycznych analityków. Tylko nad komponowaniem hymnu nie ma się co pastwić, bo obecność tego wydarzenia w szkolnym kanonie ma służyć wyjaśnieniu kontekstu, w jakim ten ważny państwowy symbol powstał.
Co zatem rzeczywiście miało znaczenie? Przede wszystkim te momenty w historii, w których decydowały się rozmiar i geopolityczna orientacja państwa. Oprócz unii z Litwą należą do nich efemeryczne unie z Czechami (w XI i XIV wieku) i Rosją (z lat 1610 i 1815). Równie ważne są chwile przesądzające o sile i formie władzy. W średniowieczu były to momenty śmierci silnego władcy i rozstrzygnięcia schedy po nim (w latach 1241 i 1370). W czasach nowożytnych za moment determinujący ustrój i kulturę polityczną Polski uznać należy powstrzymanie reformacji, dążącej do moralnej odnowy w duchu kalwinizmu i ustanowienia kościoła państwowego. A w historii najnowszej – symetryczne fiaska solidarnościowej rewolucji i reformy gospodarczej lat 80., przesądzające o specyficznym kształcie transformacji, która określiła III Rzeczpospolitą.
Rozpoczynając pisanie tej książki, każdemu z powyższych momentów planowałem poświęcić osobny rozdział, w którym wiele miejsca zajęłaby alternatywna historia. Chciałem pokazać, że żadne ze zdarzeń, które dziś w utartej zbiorowej opinii uważa się za kluczowe dla współczesnej Polski, nie było nieuniknione. Wprost przeciwnie – w wielu przypadkach odmienny rozwój sytuacji byłby korzystniejszy dla kolejnych pokoleń. Zorientowałem się jednak, że dywagacje dotyczące międzynarodowej pozycji państwa stworzonego w XIII wieku przez Piastów śląskich lub urbanistyki niezniszczonej w roku 1944 Warszawy niebezpiecznie zbliżają się do obłąkanych rojeń o potężnej starożytnej Lechii i do naiwnej wizji, w której decyzje na temat powojennego ładu światowego zapadają nie w Jałcie, lecz w Juracie. Tego rodzaju lektura, zamiast dostarczać argumentów w sporze z prawicowymi czcicielami pięknych klęsk i pozornych triumfów, prowadziłaby do jeszcze większego odlotu w krainę fikcji. Dlatego, pozostawiając pewne fragmenty historii alternatywnej, postanowiłem ograniczyć się do czterech tematów, które są najsilniej obecne w polskiej polityce historycznej.
Pierwszym z nich jest rzekomy złoty wiek, okres jagiellońskiego imperium i „demokracji szlacheckiej”. Staram się pokazać, że był to kolos na glinianych nogach, niezdolny do przetrwania w zderzeniu z lepiej zorganizowanymi sąsiadami produkt samolubnych i krótkowzrocznych działań części arystokratów. Samo osłabienie pozycji króla, dokonane już w roku 1374, nie musiało prowadzić do upadku: silną władzę jednostki zastąpić mogło wysokie morale politycznej wspólnoty. By je utrzymać, konieczne było jednak mocne ideowe spoiwo, którym we wczesnej epoce nowożytnej stać się mógł w zasadzie tylko rygorystyczny kalwinizm. Niestety, stronnictwo katolickie okazało się wystarczająco silne, by powstrzymać reformację, a jednocześnie zbyt słabe aby – wzorem Francji, Hiszpanii i Austrii – wprowadzić absolutyzm. Nawet jeśli dziś katolicyzm daje się pogodzić z demokracją (teza, biorąc pod uwagę wypowiedzi wielu polskich duchownych, dość wątpliwa), to aż do XIX wieku wszystkie stabilne republiki i monarchie parlamentarne funkcjonowały w krajach protestanckich (Holandia, Anglia, Szkocja i Stany Zjednoczone). Hołubiony przez część dzisiejszej prawicy katolicki republikanizm „sarmatów” okazał się ślepym zaułkiem. Nie mogło być inaczej, skoro pogardzał chłodną analizą rzeczywistości, a opierał się wyłącznie na mitach mających uzasadnić dysfunkcjonalny ustrój Rzeczypospolitej i wyzysk chłopów.
Również w rozdziale drugim, poświęconym kilkusetletniemu polskiemu zaangażowaniu na wschodzie, katolicyzm okazuje się główną przyczyną ostatecznej porażki. Rywalizacja z Moskwą o dominację nad ziemiami ruskimi – w którą Polska została wciągnięta za sprawą personalnej, a następnie realnej unii z Litwą – mogła zakończyć się łączeniem pokonanego przeciwnika do polsko-litewskiego projektu. W rezultacie polska kultura i zwyczaje polityczne – jeszcze nie zwyrodniałe pod wpływem „sarmackich ” mitów – mogły rozprzestrzenić się na gigantycznym obszarze sięgającym na pewno Uralu, a być może nawet Oceanu Spokojnego. Megalomania i katolicki dogmatyzm Zygmunta III Wazy zaprzepaściły wyjątkową szansę nadarzającą się w wyniku załamania państwa moskiewskiego w pierwszej dekadzie XVII wieku i otworzyły drogę do odwrotnego układu: rosyjskiej dominacji nad Polską, trwającej z przerwami 300 lat.
Tematem kolejnego rozdziału jest II Rzeczpospolita: międzynarodowy kontekst, który najpierw umożliwił odrodzenie Polski, a następnie przesądził o jej katastrofie. O ile na początku tego okresu dziejów zdolność polskich polityków do wpływania na rzeczywistość była minimalna, to pod koniec odegrali rolę gigantyczną, być może wręcz przesądzając – nieświadomie – o losach świata. Najbardziej paradoksalnym aspektem tego fragmentu polskiej historii jest fakt, że autorytarny rząd – słusznie postrzegany przez zachodnich partnerów jako element antydemokratycznego zwrotu w europejskiej polityce – przyjął konfrontacyjną postawę wobec III Rzeszy pod presją opinii publicznej. Niestety, nie chodziło wcale o to, że Polacy pragnęli stanąć przeciwko nazistom w obronie liberalnych, humanistycznych i chrześcijańskich wartości – lecz o to, że zaczadzeni nacjonalizmem chcieli bić się z silniejszymi od siebie Niemcami. Końcowym akordem obłędu było powstanie warszawskie, które tylko pogorszyło położenie Polaków i utrudniło im powojenną odbudowę.
Rozdział czwarty poświęcony jest procesowi wychodzenia z komunizmu. W procesie tym można wskazać wyraźny punkt zwrotny, moment, w którym działanie dwóch ludzi zmieniło bieg wydarzeń. Dzięki nim uniknięto kolejnego narodowego powstania, tak samo jak wszystkie poprzednie pozbawionego szans na powodzenie. To, że jako datę przełomową wskazuję 31 marca 1981 roku – a nie 13 grudnia 1981, sierpień 1980 lub wiosnę 1989 – dla większości czytelników będzie zapewne zaskoczeniem. Jednak to właśnie wtedy rozładowano napięcie, które narastało przez poprzednie miesiące. Robotniczy zryw (jego powody były czysto materialne) zaczął wygasać, dzięki czemu w grudniu generał Jaruzelski zdołał zdobyć pełnię władzy przy bardzo niewielkim rozlewie krwi. Ostateczny upadek systemu siedem lat później nie był – wbrew temu, co się powszechnie uważa – triumfem atakującej go z zewnątrz „Solidarności”, lecz pośrednim rezultatem amerykańskiej decyzji o powrocie do wyścigu zbrojeń i radzieckiej pieriestrojki oraz bezpośrednim skutkiem krótkowzroczności polskich komunistów. Częściowo wolne wybory, które w zamierzeniu miały przynieść legitymizację ich władzy, w rzeczywistości doprowadziły do ostatecznej kompromitacji.
Dostrzeżenie rzeczywistych procesów prowadzących do zmiany ustroju ma kluczowe znaczenie dla zrozumienia dzisiejszej debaty politycznej, w której ważne miejsce zajmują podnoszone przez prawicę oskarżenia o „zdradę rewolucji”. Oskarżenia te są pozbawione sensu, bo nie można zdradzić czegoś, czego nie było: komuniści najpierw sami postanowili podzielić się władzą, a następnie – mimo szoku, jakim był wynik wyborów 4 czerwca, – oddali jej tylko tyle, ile sami uznali za stosowne. W tej sytuacji najbliższe rewolucji okazały się radykalne reformy gospodarcze znane pod zbiorczą nazwą „planu Balcerowicza”.
Osoby, które czytały robocze wersje tej książki, zwróciły uwagę, że wytyka ona szereg błędów i niewykorzystanych okazji, a bardzo mało miejsca poświęca decyzjom trafnym i okazjom wykorzystanym. Przemyślawszy sprawę, dochodzę do wniosku, że inaczej być nie może: historia Polski jest rzeczywiście historią dyletanctwa, partactwa i krótkowzroczności.
Wyobrażam już sobie głosy oburzenia wywołane tą konstatacją i oskarżenia o szkalowanie narodu polskiego, uważam jednak, że z przynajmniej dwóch względów będą nieuzasadnione. Po pierwsze, to nie Polacy jako naród byli głupcami, tchórzami i partaczami lecz konkretni ludzie, którzy w kluczowych momentach dokonali błędnych wyborów : książę Mieszko Otyły uciekający z pola bitwy pod Legnicą, Zygmunt August łamiący reformacyjne postanowienia sejmu, Zygmunt III Waza zakazujący swojemu synowi przyjąć moskiewską koronę, spiskowcy z roku 1830, czy generałowie Sikorski i Bor-Komorowski wysyłający na bezsensowną śmierć tysiące żołnierzy i cywili. Tym, którzy wykazywali się większym rozsądkiem – księciu Henrykowi Pobożnemu, Stefanowi Batoremu, hetmanowi Żołkiewskiemu, Stanisławowi Leszczyńskiemu, księciu Druckiemu- Lubeckiemu – w niewystarczającym stopniu dopisywało szczęście.
Po drugie, dyletanctwo, partactwo, krótkowzroczność i pech prześladują nie tylko polskie dzieje. Awanturnictwo burgundzkiego księcia Karola Zuchwałego, konfrontacyjny kurs przyjęty przez brytyjskiego króla Jerzego III wobec północnoamerykańskich kolonistów, dramatyczna nieudolność austriackich służb specjalnych, które w czerwcu 1914 roku nie zapobiegły morderstwu następcy tronu oraz niezgrabność niemieckiej dyplomacji i propagandy, które nie powstrzymały Stanów Zjednoczonych przed udziałem w I wojnie światowej są tylko pierwszymi z brzegu przykładami. Za wszystkie te zbiegi okoliczności trzeba było zapłacić wysoką cenę – w przypadku Burgundii i Austro-Węgier było nią samo istnienie państwa. Spojrzenie na historię Polski z takiej perspektywy pomaga pozbyć się narodowych kompleksów, a równocześnie docenić znaczenie, jakie ma to, kto sprawuje rządy. W przypadku globalnego supermocarstwa, informuje w „Zmierzchu przemocy” psycholog Steven Pinker, każdy punkt prezydenckiego IQ przekładał się, pomiędzy rokiem 1946 a 2008, na 13440 mniej żołnierzy poległych w walce. Dla Polski nie ma równie dokładnych wyliczeń, ale ponad tysiącletnia historia dostarcza wielu okazji do uczenia się na błędach. Sprawny opis tych błędów jest głównym celem tej książki