Wojenne małżeństwo
Jadwiga (Inia) Kołodziej z domu Iszkowska
Jadwiga (nazywana w Rodzinie Inią) była córką Stefana Iszkowskiego oraz Zofii z domu Kopecka. Miała straszego brata Witolda oraz przyrodnią siostrę Stefanię i brata Jana. Wyszła za mąż za Władysława Kołodzieja. Mieli dwie córki Barbarę i Martę. [tutaj wspomnienia opracowąła Barbara Sosnowska - BS]
Zanim nastała wojna
Początek jest jakby za dymną zasłoną wojny [I wojny światowej - przyp. BS]. Więcej wrażeń niż faktów, one to tworzą nastrój lęku, czegoś niezrozumiałego dla dziecka, wszystkich okropności tamtego czasu, zakończonych wynoszeniem Matki z domu cioci Juli do szpitala w Krakowie.
To jeszcze była Ona, ostatni raz.
Gdy sięgam pamięcią do najdawniejszych wspomnień, jawi mi się dzień przyjazdu z Warszawy do Rokitna, z małą czarnooką „Ciepcią” w powijakach [Stefanią, córką Jadwigi i Stefana Iszkowskich - przyp. BS]. Teraz było zupełnie odmiennie. Odbudowane życie, odbudowana rodzina. Wszyscy się nami cieszyli. Dziadek nosił dziecko po wielkim pokoju, gdzie pachniała drewniana podłoga wyszorowana ługiem drzewnym, na ścianach na kołkach wisiała najlepsza uprząż. Wszystko było nowością i radością.
Tak się zaczął dla nas z Witkiem [starszy brat Ini - przyp. BS] paroletni okres beztroski i zupełnej swobody. Witek był po pierwszej klasie, ja chyba zaczynałam naukę, ale jak - nie pamiętam. Od czasu do czasu przepytywała nas miejscowa nauczycielka, pani Białoskórska, ale na tym wszelka kontrola naszych umiejętności się kończyła. Było tak do czasu, gdy Witek szykował się do gimnazjum. Wtedy pojawił się korepetytor, który i mnie zaczął dokształcać. Jakiś czas mieszkał nawet u nas na stałe.
Był to Władysław Kołodziej, student politechniki. Systematyczną naukę zaczęłam od IV klasy gimnazjum. Trochą dojeżdżałam do szkoły, trochę mieszkałam w Brzuchowicach u mojej przyjaciółki Jasi Nagórskiej, albo u Cioci Inci we Lwowie. Jesienią Babcia Basia (imię Babci Maria, ale Inia tak Ją nazywała) sprowadziła się do swojego brata a mojego chrzestnego Ojca Henryka Grabińskiego, który pracował w Galicyjskiej Kasie Oszczędności.
Był człowiekiem cichym i skromnym, zasłużonym pracownikiem. Z racji swojego zawodu, znał mnóstwo ludzi i pamiętał nawet podkościelnych dziadów, wiele który ma w „szparkasie” uskładane. Był bardzo pobożny i pilnował by każdy zmarły miał kwiaty na grobie w każdą rocznicę. Tradycyjnie na dzień Wszystkich Świętych szliśmy razem na cmentarz Orląt, gdzie na tablicach odnajdował znajome nazwiska.
Maturę zdałam w gimnazjum Sacre Coeur, przy placu Św. Jura we Lwowie. Siostry otaczały nas opieką, profesorowie byli przeważnie świeccy. Katechetą był niezapomniany ksiądz Bogdanowicz, Ormianin.
Moja Jasia Nagórska, rozchorowała się na gruźlicę dwa tygodnie przed maturą. Przeszła ciężką operację i karetką pogotowie przywieziono Ją na ustną. Byłam tym tak przejęta, że o swoich strachach nie miałam czasu myśleć.
Ktoś doradził Tatusiowi szkołę gospodarczą, pomaturalną w Snopkowie koło Lwowa. Pojechaliśmy więc zapisać się do Snopkowa. Trzy lata dość ciężkiej fizycznej pracy, popołudniu parę godzin wykładów na wysokim poziomie. Mieszkałyśmy po 25 w sali, poprzedzielane białymi prześcieradłami, które wnet pozsuwane tworzyły pomieszczenia lepiej z sobą zżytych koleżanek. Te przyjacielskie powiązania łączą nas do dnia dzisiejszego. Niestety wiele z nas już ubyło. Nawet najweselsza, beztroska Marysia Bieńkowska leży przy głównej alei na Rakowicach a Jadwinia Baranowska we Wrocławiu.
Co roku odbywały się „oczepiny” nowych roczników wraz z wręczeniem przez Dyrektorkę Panią Karłowicz, znaczka z hasłem: „Służ – Świeć – Siej”.
To były piękne lata najsilniejszych przyjaźni, pracy na powietrzu, wspólnie przeżywanych radości, fizycznego wysiłku, jak w naszej piosence:
My wszystko same, choć dama w damę Z tym całym kramem, tak sobie……ot
Wykształcenie [zawód - przyp. BS] nauczycielki szkół gospodarczych, nie bardzo mnie pociągało. Szkoda, może wyrobiłabym w sobie trochę pewności, czego mi w życiu brakowało.
Ciocia Lunia Szusterówna zaproponowała wyjazd do Wiednia na kurs dietetyczny. Wyjechałyśmy we dwie z Halą Legeżyńską, osobą o nieprzeciętnej fantazji. W Wiedniu mieszkała macocha Tatusia, Babcia Stefania [zwana w rodzinie Babcią Wiedeńską - przyp. BS ], był więc punkt zaczepienia. Odbyłyśmy razem na klinice sześciomiesięczny kurs, potem drugi trzy miesiące w Laeineu poza Wiedniem. Wiele to dało i powinnam była zaraz zabrać się do pracy.
Wiedeń wspominam rzewnie, jak te walczyki, których tyle się natańczyłam. Było Koło Polaków, więc nie cierpiałyśmy samotności. Tylko raz jeden w Wigilię, gdy brakło najbliższych, to każdemu z osobna zrobiło się pusto i płaczliwie. W maju wróciłyśmy z Babcią do Rokitna. Była osobą inteligentną, pełną godności, pięknie grała na fortepianie, podobno koncertowo. Cieszyłam się Jej sympatią. Babcia przyjeżdżała do nas parę razy. Ten był ostatni. Zawsze w życiu coś jest ostatnie…..
Wojna
W jesieni, za namową znajomych, zdałam na medycynę. Może wpłynęła na tę decyzję praca w klinice w Wiedniu, którą oceniałam bardzo idealistycznie. Pierwszy rok przeszedł szybko, z wybuchem wojny wszystko nabrało tragicznego akcentu. Tragedia narodowa, nasze osobiste doświadczenia.
Zgłosiłyśmy się do szpitala na dyżury. Dyżur trwał nieokreślony czas, bo nie można było dojść do domu.
Rzędy noszy z rannymi po każdym nalocie. Spisywałyśmy nazwiska i adresy. Potem sale operacyjne, brak personelu, lekarze umęczeni do ostatka. Karmić nie było czym. Nawet nikt się nie upominał. Po wodę chodziłyśmy gdzieś do studni, nie raz pod ostrzałem. Stoją mi do dziś przed oczyma: mały chłopczyk z przestrzelonym płucem, śliczna dziewczyna okropnie poparzona w pożarze dworca, lub chory w szoku, który chodził za nami krok w krok po korytarzach oświetlonych łunami palącego się miasta. Najgorszy był fakt, że byliśmy na najwyższym piętrze i każdy nalot nowej fali samolotów, wyzwalał paniczny strach u rannych i u nas nieszczęsnych, bezradnych pielęgniarek.
Gdy po paru dniach jakoś doszłam do domu, wszyscy szczęśliwie byli zdrowi. Postanowiliśmy z Witkiem Jego żoną Nelą i małą Ulą w wózku iść do Rokitna [około 30 km - przyp. BS]. We Lwowie został Wuj z służącą Hanią. Obie wojny (z II wojny początek, bo zmarł w październiku 1939r, widząc klęskę Polski) przeżyli nie ruszając się ze Lwowa, chroniąc się w piwnicy lub klucząc po mieszkaniu szukając bezpieczniejszej strony.
Rodzice długo zostawali na wsi, wyszli w ostatniej bezpiecznej chwili, po ostrzegawczym telefonie, że jadą Ojca aresztować.
Znaleźliśmy się już w ruskim Lwowie. Zaczęła się pierwsza wojenna zima. Na uczelnię, na drugi rok moich studiów, przyszli bardzo licho odziani studenci - Rosjanie i rosyjscy profesorowie, których nieraz trudno było zrozumieć. Szczęśliwie, że nasi też wykładali i te wykłady były „po naszemu”. Zaliczało się wykłady i zdawki, ale głównym problemem było naturalnie samo życie.
Ciężkie warunki, ciągły lęk o najbliższych. Ojciec i chłopcy byli wciąż narażeni. Każdy mógł gdzieś zaginąć w byle łapance. Ale opieka Boża była nad nami i na razie nic złego się nie działo.
Po wiosennych egzaminach wzięłam urlop dziekański, bo prof. Groer zaproponował mi pracę dietetyczki w swoim żłobku dla dzieci. Prymitywna była ta kuchnia. Spaliny uchodziły na pomieszczenie, tak, że wracałam koło 17 podtruta. Wuj Grabiński chodził wtedy koło mnie z kompresem i proszkami. Do rana jakoś mijało i zaczynałam pracę od nowa. Potem przeniósł mnie Profesor do mlecznej kuchni dla dzieci. Jak w aptece wydawałyśmy słoiczki i kubki stojącym w kolejce matkom. To była duża pomoc dla nich, bo z aprowizacją było krucho a z grysikiem, cukrem czy lepszym mięsem, prawdziwa bieda.
We wszystkich placówkach Profesora znajdowało zaświadczenie pracy wiele pań, których byt ze względów politycznych był zagrożony. Była to wielka zasługa Profesora.
Kuchnia była komfortowo wyposażona, stosunki miłe, cichutko i czyściutko. Kucharkami były też żony oficerów.
Ale trzeba było kontynuować studia. Profesor Nowicki skierował mnie do pracy lik–poma. Rano znowu byłam studentem a po południu jechałam do Kulparkowa do pracy w szpitalu dla umysłowo chorych kobiet. To było przerażające, ale przywykłam do tych nieszczęsnych istot, beznadziejnie losem dotkniętych. Nie wszystkie szalały. Z niektórymi dało się nawiązać kontakt. Bardzo bały się zastrzyków i gdy przyszła wieczorna godzina, pielęgniarki łapały je po kolei jak dzikie zwierzęta.
Byłam tu do czerwca 1941, do ofensywy niemieckiej na ZSRS. Zaledwie parę kilometrów od Kulparkowa, znajdowało się lotnisko w Skniłowie. Gdy padły pierwsze bomby nowej ofensywy, zrobiło się piekło. Drzwi zamknięte na zamki, otwierały się od wstrząsów. Część chorych zagoniłyśmy do piwnic, część gdzieś się rozbiegła. Niektóre widziano na mieście, inne nie wróciły. Trwało to niewiele dni bo nas zwolniono, co naturalnie przyjęłam z ulgą.
Trzeba żyć
Teraz najważniejsze były mi moje sprawy osobiste. Z Władkiem rozdzieliła nas granica na Sanie. Teraz wiadomo było, że jest jakaś możliwość aby się porozumieć a może i spotkać.
Faktycznie 15 lipca 1941 wieczorem przyjechał. Prosto się to pisze, ale przeżyć to spotkanie po dwóch latach rozłąki, to była piękna sprawa.
Zostawił metrykę, Tatusiowi oficjalnie przedstawił swe zamiary. Mieliśmy załatwić formalności, dać na zapowiedzi. Na obrączkach mamy datę 15 lipca. Władek obiecał niebawem się zjawić, ale przyjechał do Lwowa dopiero w październiku 1941, w pamiętną sobotę. Na drugi dzień w niedzielę 26 X o godzinie 12.30 wzięliśmy ślub w kościele Marii Magdaleny, ślub który był planowany na 1939 rok. [Rodzice rozstali się w ostatnich dniach sierpnia 1939 , po wspólnych wakacjach spędzonych nad polskim morzem. Mamusia opowiadała, że przebywający we Lwowie brat Władzia Emil, który bywał u naszej rodziny, żartował i drażnił się z Nią, że Władek nie przyjeżdża bo się pewnie rozmyślił. Nie rozmyślił się ale jeszcze na stopniach kościoła przypominał, że często ma kłopoty żołądkowe i żeby wzięła to pod uwagę - przyp. BS ].
I tak łaska Boża, że mogliśmy się spotkać i pobrać, czego od dawna pragnęłam. Na lewej serdecznej ręce żyły układają mi się w Jego monogram, jakby to właśnie było mi z góry pisane. Ślub odbył się, Władzio odjechał, a ja dopiera za tydzień przeszłam przez most na Sanie, z małą walizeczką na cudzą przepustkę, bo jeszcze nie wolno było przechodzić granicy bez zezwolenia. Nie było wesela, nie było gości. Sama wyjechałam, pożegnałam Rodziców, pożegnałam Lwów, któż myślał, że to miasto żegnam na zawsze. Jeden ciężar spadł mi z serca, nasunął się nowy. Nie jest łatwo przerwać więzy rodzinne, trudno odejść w tak niepewnej sytuacji czując, że rozstanie będzie długie i uciążliwe. Nikt nie przypuszczał co nastąpi. Zmiana granicy, uwięzienie Witka.
Witek był raz przez parę dni u nas w Sandomierzu z małą Ulą. Był dobrej myśli, ale mówił, że jest na bardzo niebezpiecznym stanowisku. Powiedział - miej nadzieję że wnet się zobaczymy, a ja – uważaj na siebie - jak to powiedziała matka lotnika przed lotem bojowym, wiążąc mu szalik na szyi.
Wojna w Sandomierzu
Z tą małą walizeczką znalazłam się w Sandomierzu. Mieszkanie nowiutkie. Meble, zasłony, firanki, poduszki, wszystko nowe, gustownie dobrane. Jakby gospodyni co dopiero wyszła a nie było to mieszkanie samotnego pana. Dobry był gospodarz, dobre panie zadbały. Tylko patrzeć w „jasną przyszłość”….
Ale teraz trwała wojna i w marcu gestapo aresztowało Władka. Uwięzieni na zamku przestali dziesięć dni twarzą do ściany, słysząc odgłosy tortur zadawanych towarzyszom niedoli. Tylko cudem mógł zostać uratowany, cud nastąpił i wrócił do mającego się urodzić za pół roku dziecka. Najgłębiej jestem przekonana o skutkach jakże gorąco odmawianej nowenny do Najświętszego Serca Jezusowego. Całe życie mam to przekonanie i głoszę je jawnie. Nie dane mi było cieszyć się swoim małżeństwem w spokojnych, dostatnich czasach ale też nie stało się moim nieszczęściem wczesne wdowieństwo i samotne wychowywanie dziecka, do czego było tak blisko. Zachowałam Basi obrazek wtedy kupiony, jest w domu do dzisiaj, przeszedł z nami wszystkie drogi wojenne, naloty, ewakuacje. Jak ryngraf na piersi noszony. Tę pamiątkę zachowajcie nadal proszę [mam ten mocno zniszczony obrazek - przyp. BS ].
W Sandomierzu trzy razy zmienimy mieszkanie [Niemcy zajmują nasze kolejne lokale. Przyp. BS]. W jesieni przeprowadzka do Jasła. Część mebli została, bo mieszkanie mniejsze. Najgorsze i nad wyraz bolesne było sąsiedztwo więzienia a w czasie jesiennej ofensywy magazyn amunicji.
Tu w styczniu 1944 r urodziła się Martunia. Chrzciny ciche i skromne. Chciałam, że skoro Stefa nie mogła przyjechać do Sandomierza i potrzymać nam Basię, to będzie chrzestną Marty. Ale też coś nie wyszło i trzymała Ją Karola, [bliska kuzynka Władzia z Odrzykonia, przyp. B. S.] i mój Ojciec. Bardzo był z tego rad i zawsze dbał o swoją chrześnicę, szczególnie w czasie egzaminu na studia biologiczne, ponieważ był na tym wydziale zadomowiony. [Udzielał lekcji niemieckiego pracownikom wydziału, prowadził z nimi interesujące rozmowy dotyczące spraw naukowych, chętnie opowiadał nam przyrodnicze ciekawostki - przyp. BS – ale dopiero za 17 lat – przyp. WBI]. Opiekował się i troszczył serdecznie.
Spokój nie trwał długo. W sierpniu zaczął się ruch na linii frontu. Nękające naloty, zaciemnienia, trudności aprowizacyjne i cała atmosfera naładowana trwożnym oczekiwaniem. Byliśmy pod stałym ostrzałem, przebywając przeważnie w piwnicy. Przed frontem szła fala uchodźców. Mieliśmy w domu miłą dziewczynkę która pilnowała dzieci gdy szłam „na zakupy”, wyprowadzała je na słońce w chwilach ciszy. Pomagała mi przetrwać długie godziny oczekiwania gdy Władek wyjeżdżał służbowo w teren. To były straszne godziny.
Wojenna poniewierka
W dniu 13 września - prawie w same urodziny Basi - ogłoszono ewakuację. Nazajutrz z dwoma plecakami i dziećmi w wózkach szykowaliśmy się do wyjścia. Gdy podjechała pod dom furmanka od Jadzi Stanek [zaprzyjaźniona rodzina - przyp. BS], załadowana do połowy czyimiś rzeczami, dopakowaliśmy trochę swoich, usadziliśmy dzieci i ruszyli do Jadzi do Lipinek, około 40 km. Po kilku dniach opuściliśmy gościnny dom i zamieszkaliśmy u chłopa pod lasem. Pietrucha poił nas samogonem ale sprzedawał też mleko. Handel był zamienny, za buty Władka, jakieś koszule itp.
Niewiele tego było, to też z ulgą przyjęliśmy zaproszenie inż. Kruczka i zamieszkali u Niego w kopalnianej kancelarii. To była kopalnia gazu, co dawało szczęśliwie możność nieprzerwanego korzystania z tego cennego paliwa przez całą zimę. Gdy bomby uszkodziły przewody, nasi „gazownicy” naprawili co trzeba i znowu działały palniki, piecyk w łazience i ogrzewanie, które polegało na zapalaniu płomienia wprost na końcówce gazowej rurki.
W pierwszych dniach stycznia znowu ofensywa. Naloty, ranni, pożar w najbliższym sąsiedztwie. Dwie noce w ziemnej piwnicy. Byliśmy na linii frontu, więc huraganowy ostrzał na najbliższe okolice. No i pojawili się. Pierwszy wlazł do piwnicy, zabrał czyjąś torbę zegarek i kazał wychodzić. Chciał brać mężczyzn. Ale jakoś panowie go udobruchali, oddał co wziął i zostawił nas następnym. Następni rozlokowali się w domu. Spali, jedli, pili gdzie popadło. Byli agresywni, domagali się wódki i gdyby nie obecność czwórki dzieci, nie wiadomo jakby się to skończyło.
Wtedy Władek rozchorował się. Zaczęło się grypą, osłabiło serce, prawdopodobnie przeszedł zawał. Długi czas był bardzo słaby. Przestał pracować bo miał bardzo daleko.
Po wojnie
Przyszła wiosna 1945 roku. W Niegłowicach koło Jasła w zabudowaniach rafinerii uruchomiono placówkę Zakładów Gazociągów, jedziemy więc do Niegłowic. Nareszcie obszerne własne mieszkanie, łąka, ogródek, poczucie bezpieczeństwa i nadziei. To była wielka radość z końca okropności i początku budowania wszystkiego od nowa. W niedzielę msza św. W Sali gimnastycznej pobliskiej szkoły. Pierwsze niezapomniane pieśni: „Boże coś Polskę…. „.
Bardzo dobrze nam tu było. Helclowie, Pikulscy, Filipowiczowie. Wspólne wieczory w ogrodzie, niekończące się dyskusje, na tematy sytuacji wojennej, zasłyszane wiadomości, radość z zwycięstw. Rodzina [ze Lwowa - przyp. BS] była już w Krakowie, mogli nas odwiedzać.
Z przykrością przyjęliśmy wiadomość o konieczności przeprowadzi do Tarnowa, gdzie po długiej tułaczce osiadła dyrekcja Zakładów Gazownictwa Tarnów, gdzie Władek objął stanowisko dyrektora technicznego do spraw budowy gazociągów. W Tarnowie jestem do dziś czyli 43 lata. Cała historia, a zdawało się, że króciutko to streszczę [czyli około 1991 roku - przyp. BS] .