O nieobecnym Ojcu
Urszula Bielecka z domu Iszkowska
Urszula Bielecka z domu Iszkowska jest córką Witolda najstarszego syna Stefana i Zofii z domu Kopecka. Według informacji z Radzieckiego Czerwonego Krzyża, uzyskanych po raz pierwszy w 1957 roku, Witold Iszkowski zmarł na poliwitaminozę w dniu 22 sierpnia 1946 roku w łagrze Olczan - 100 km na północ od Ojmiakonu w Jakucji. [przyp.-WBI]
Urszula o Tacie
Czytając wspomnienia Cioci Stefy, wracają mi wspomnienia z dzieciństwa, urywki różnych zajść i dzisiaj widzę pełnię grozy jaką stanowiły. Rodzice i najbliżsi stworzyli mi parasol ochronny i ja nawet nie wiedziałam co się wyprawia i nie nauczyłam się bać. Byłam mała i nie zdawałam sobie sprawy z wielu rzeczy. Nikt przy mnie nigdy nie płakał, nie krzyczał, nikt mnie nie straszył i tak przez to przechodziłam.
Pamiętam trochę dobrych chwil ale i strasznych też. Widzę jakąś dużą ubraną choinkę i Ciocię Stefę koło niej u nas w domu. Wielki talerz ciasta pod drzewkiem i sukienkę dla mnie zrobioną na drutach czy szydełkiem, taką zielonkawą. W tamtych trudnych czasach postarano się nawet o to. Ciocia przewija mi się w wspomnieniach choć trochę mgliście.
Ojca pamiętam bardzo słabo. Tylko takie małe urywki. Jak wchodził do mieszkania i pochylał głowę - wiem, że był wysoki ale może i drzwi były niskie. Wiem, że razem spacerowaliśmy i pokazywał mi różne rzeczy. Pamiętam jak chodziliśmy do szpitala po urodzeniu siostry Jadzi, która jako niemowlę chorowała na Heinego Medina. Tata nosił ją w beciku, a ja chciałam do niej zaglądać i też nosić. Tata podobno często bywał ze mną w Rokitnie, ale tego nie pamiętam. Utkwiło mi tylko że Babcia Jadzia zestawiała razem 2 ogromne fotele na spanie dla mnie.
Prawdopodobnie w lutym 1942 roku wpisał mi się do mojego pamiętnika.
…Nigdy jeszcze Ulasku kochany ani słowa do Twego pamiętnika nie wpisałem, a tak często myślałem już o tem, aby i od siebie coś z wojennych wspomnień tutaj umieścić. Mamuśka Twoja tak ślicznie to obmyśliła. Kiedyś ja też, razem z ciocią „Isią” moją siostrzyczką mieliśmy taki pamiętnik który nam nasza Babcia pisała. I wtedy były ciężkie paskudne czasy, bo też była wojna.
Taki to już los każdego Polaka, że z wojny czerpie swe siły i swą miłość Ojczyzny. Tylu z nas za nią swe życie składa. To jednak nie szkodzi bo szkoli dusze i charaktery, nadaje hart woli.
Wojna jest czymś okropnym, lecz mimo że widokami swoimi krew w żyłach mrozi, że obrazy jej nigdy chyba nie zejdą z oczu, oczyszcza ludzkość z wad i deprawacji ściera wzajemne konflikty, daje postęp nowości.
Może to wygląda na absurd lecz również tak wyglądałoby twierdzenie, że śmierć jest szczęściem ludzkości. A jednak jest, bo cóżby się stało na świecie , gdyby ludzie, zwierzęta , rośliny były wieczne. Jakąż to grubą warstwą starych, bezwartościowych dla życia organizmów pokryta już byłaby nasza kula. Tak to też często dzieło ludzi złych i świata obraca się na dobre.
Tak jak poprzednia wojna światowa dała nam wolność, może nie wszyscy jej końca dożyjemy. Może nie wszyscy zobaczymy co nam ten koniec przyniesie lecz to nie jest ważne. Człowiek jest tylko cząstką społeczeństwa i dla niego żyje. Jeśli tego nie robi to jest cząstką bezwartościową. Dlatego ważne jest co los przyniesie całym społeczeństwom a nie poszczególnym jednostkom przyniesie. Dlatego trudy, ofiary i śmierć tych jednostek nie mają żadnego znaczenia i żadnej nie odgrywają roli, gdy tworzą drogę do szczęścia społeczeństwa. Dlatego nie płaczemy na grobach naszych bohaterów lecz oddajemy im cześć.
Miałem i ja taki pamiętniczek. Nie był tak ładny jak ten który ci Mamuśka obmyśliła. Nie było w nim fotografii które najlepiej oddają rzeczywistość. Pisany był bardziej ogólnie, co zawsze mniej przypomina cudowne strony życia lecz tak samo na jego kartkach naniesione były czarne paciorki wojennych godzin. Przeżyłem tam dużo chwil ciężkich ze śmiercią matki – ofiary wojny na czele.
Dzisiaj Ulasku chociaż tego nie rozumiesz przeżywasz z nami chwile podobne lecz to dobre bo wojna to choroba potrzebna, oby Naród mógł być zdrowym. Jeśli kogo z nas braknie to nie szkodzi, chociaż także jest ciężko, bo to ofiara złożona dla szczęścia Narodu. Wierzymy jednak, że Bóg, który się dotychczas tak cudownie nami opiekował i dalej nas nie opuści, że po kartkach smutnych przyjdą radosne….
[Tata, Witold]
Ostatni list Witka 6.V.1945
Moi Kochani ! Miesiąc dziś mija od chwili Waszego wyjazdu, a wiadomości nie ma żadnych. Wiem tylko, że gdy następnego dnia około 7ej rano chciałem dostarczyć Wam kawy, było za późno. Słyszałem też plotki, że transport po trzech, (…) czterech dniach był na miejscu. Parę dni temu spotkałem jedną z koleżanek Stefy. Wyjeżdżała za dwa dni. Chciałem przesłać przez nią wiadomość, (…) .
Niestety spotkałem ją w pędzie do biura, adresu nie zapisałem, nazwiska nie pamiętałem, jednym słowem okazja przepadła. Dzisiaj trafia mi się inna. Posyłam ten list. Może dojdzie, lecz kto to wie. Nawet nie wiem, czy jesteście w Krakowie.
Pisać właściwie nie ma o czym. Chyba pytania, lecz cóż z nich, gdy tak trudno odpowiedź dostać. U nas nic nowego. Ja pracuję. (bro…?) na rok 1945 jest. Nela dzieci bawi. Jesteśmy zdrowi i nic właściwie się nie zmieniło. Żyje się tak jak i dawniej. U znajomych też mniej więcej to samo, tylko ciocię Majkę pochowaliśmy tydzień po Waszym wyjeździe. Nawet byłem u nich gdy umierała.
Ciekaw jestem czy ten Pan, który opuścił Wasz wagon wieczorem przed odjazdem – wrócił? Najprawdopodobniej rozmawiałem z kimś z jego znajomych. Nie mogą się dowiedzieć co się z nim dzieje. Ja zasadniczo zamiarów swoich nie zmieniłem. Żyję jednak z coraz silniejszą nadzieją, że jeśli się jeszcze zobaczymy, to już niedługo.
Może Wam cos o tych planach powiedzieć p. Zaleska, oddawczyni tego listu, która jest moją znajomą. W moim „Awiacionnym zawodzie” planują od dawna wyprawę na zachód po samochody. Jeśli dojdzie do skutku wezmę w niej udział i postaram się Was odnaleźć.
Może jednak skomunikujecie się jakimś innym sposobem z nami. Bardzo chcielibyśmy wiedzieć co się z Wami i Inkami dzieje.
Ściskam Was i całuję serdecznie. Dopisków od moich brak, bo dowiedziawszy się od p.Z. że dzisiaj jedzie pisze tych parę słów „na kolanie” nie mając nikogo z nich koło siebie. Witek
[dopisek ołówkiem] Jadzia o tyle się przesunęła, że i Ula coś jeszcze od siebie dodała
Ostatnie spotkanie z Tatą
Tatę aresztowali 16 czerwca 1945 roku i osadzili w więzieniu zwanym „u Brigidek”. I to był koniec mojego dzieciństwa. A miałam w dniu aresztowania Taty - 6 lat i 14 dni. Długo po wojnie, do dzisiaj, u nas w domu każda rocznica tego dnia była smutnym dniem. Byłam potem ostatnią osobą, która widziała się i rozmawiała z Tatą.
Utkwiło mi w pamięci jak poszłyśmy z Mamą pod więzienie pożegnać się z Tatą przed wywózką. Pewnie jakoś ogłosili, że można odwiedzić więźniów, bo było dużo osób i chyba długo czekaliśmy. Wywoływali nazwiska i przechodziło się przez taką budkę wartowniczą przy bramie. Jak wywołali Mamę, to ja szłam pierwsza a Mama za mną. Mnie przepuścili a Mamy już nie (podobno wtedy po raz pierwszy w życiu zemdlała).
I szłam przez długi dziedziniec do budynku, prowadzona pod eskortą żołnierza z wycelowanym karabinem w moją stronę. Nie wiem co by się stało, gdybym zaczęła płakać krzyczeć czy też chciała wracać. Dziś nie pamiętam czy się bałam i czy mogłam zawrócić. A ja szłam uradowana, że zaraz zobaczę Tatusia. Miałam mały koszyk z owocami i niosłam go ostrożnie, aby nie splamić sukienki. To wszystko bardzo dokładnie pamiętam. Bardzo chciałam widzieć Tatusia.
Potem w jakimś biurze, gdzie siedział strasznie gruby rusek, mogłam chwilę posiedzieć u Taty na kolanach. Czy byłam tam 5 minut czy pół godziny, tego nie wiem. Było mi bardzo niewygodnie choć nie wiedziałam dlaczego, a Tata po prostu bardzo schudł.
Całej rozmowy też nie pamiętam. Wiem że Tatuś pytał o różne rzeczy i prosił abym była grzeczna, jak jego nie będzie w domu i pomagała Mamusi w opiece na Jadzią. Mama niestety nie weszła.
Ten sam żołnierz mnie potem wyprowadził, a ja mu jeszcze na pożegnanie ładnie się ukłoniłam. Tak byłam mu wdzięczna. Od Mamy wiedziałam tylko, że Tatuś wyjeżdża i może go długo nie być.
Za jakiś czas znowu poszłyśmy z Mamą pod więzienie. Mieli więźniów prowadzić do pociągu. Znów było dużo ludzi. Po drugiej stronie ulicy były domy z takimi większymi bramami. I tam się wszyscy kryli. Może był zakaz stania na ulicy – nie wiem. Tam w drzwiach były szpary i trochę było widać przez nie, ale nie wolno było stać na ulicy i patrzyć. Patrzyłyśmy przez różne szybki i szpary.
Prowadzili ich czwórkami dużą kolumną i skręcili nieco w lewo – może do dworca. Widziałam Tatę, bo wyróżniał się wzrostem i łatwo było go dostrzec. Wtedy Tatę widziałyśmy po raz ostatni, choć On nas nie widział.
A w tym samym czasie ktoś nie wytrzymał wybiegł z krzykiem z bramy na ulicę i wtedy zaczęła się strzelanina. A jak wyszłyśmy, na ulicy leżało kilka osób. Ruszały się ale było pełno krwi. Mama szybko zasłoniła mi buzię. Zrobiło się strasznie, ale ja podobno straciłam przytomność i reszty nie pamiętam.
Podobno krótko przed wywózką Tata dał Mamie gryps czy sygnał – „uciekaj jak stoisz”. Może coś wiedział albo planował.
Ucieczka do Polski
Ale trzeba było mieć pozwolenie na wyjazd. Jadzia była po ciężkiej chorobie, brak było wszystkiego. Jak Mama to wszystko załatwiła – nie wiem. Teraz już nic jej nie trzymało, choć we Lwowie został Mamy Ojciec zupełnie sam, ale nie chciał słyszeć o opuszczeniu Lwowa.
Mamie udało się zatrudnić jako pielęgniarka w żłobku, który miał być wysłany do Polski. Miały też jechać dzieci z pobliskiego domu dziecka. Mama zabrała tylko to co udało Jej się po trochę wynosić z mieszkania, aby nie wyglądało to na wyprowadzkę. I tak oto wydostaliśmy się ze Lwowa jednym z ostatnich transportów.
Za to, że nas zabrali Mama obiecała pracować przy zabranych dzieciach w miejscu do jakiego jechali, w zamian za zabezpieczenie lokum i wyżywienia. Musiała dotrzymać tego zobowiązania. Jechałyśmy towarowym pociągiem bardzo długo - około 17 dni. Jedyny plus, że maszynista nie zbierał do czapki za dalszą jazdę, bo był to przewóz sierot pod nadzorem.
Mama opiekowała się niemowlakami gdzie była Jadzia, ale nie wolno jej było ją faworyzować. Ja też byłam z Mamą choć powinnam być w innym wagonie z większymi dziećmi. Jakoś to załatwiła. Pamiętam wielkie kotły z zupą na stacjach, ale nie wiem kto to dostarczał.
Dotarłyśmy do Kijaszkowa koło Wyrzysk. W chwili wyjazdu ze Lwowa, żłóbkowych dzieci było czterdzieści kilka. Po drodze zmarło ¼ stanu. Na postojach wynoszono je z wagonów i układano przy torach. Potem na miejscu w ciągu kilku miesięcy wymarło tyle, że z tej grupy zostało tylko 6-cioro, w tym Jadzia.
Ja miałam tylko 6 lat i patrzyłam na to wszystko oczami dziecka . (…)
Ucieczka od sióstr zakonnych
Jadzia chodziła do przedszkola, a ja do szkoły . Nasi gospodarze nadal utrzymywali z nami kontakt. Brali nas na wakacje i przy innych okolicznościach. To było blisko Kijaszkowa. Było więc trochę lepiej jak dotąd ale nie na długo. Mama zachorowała na zapalenie płuc, z którego długo nie mogła się wyleczyć.
A potem okazało się że ma początki gruźlicy i musi się natychmiast zacząć poważnie leczyć. Poszła na długo do szpitala. Nie wiem jak to było zawansowane, ale chorowała prawie rok. Mama w tym czasie miała robioną odmę i długi czas była w szpitalu, a potem w sanatorium.
Nas najpierw trochę podrzucano po ludziach. Ciocia chciała nas zabrać do siebie. Wiem, że liczono się również z najgorszym wariantem. Mnie powrót do Kijaszkowa nie wydawał się straszny. Miałam 9 lat a Jadzia 4. Chcieli dla nas jak najlepiej i ktoś wpadł na pomysł poszukania lepszego domu od tego w Kijaszkowie .
W najlepszej wierze załatwiono nam na tymczasem dom dziecka u sióstr zakonnych pod Warszawą. I tak wylądowałyśmy u sióstr zakonnych w Aninie. Tego piekła jakie tam przeszłyśmy nie chcę opisywać, ale nie zapomnę tego do końca życia. Co nam wojna częściowo oszczędziła to siostry nadrobiły. Jeszcze bolą wspomnienia jak wszystkie wojenne podłości. Myślę, że do końca życia zostaną mi już niektóre urazy. Od tamtego czasu panicznie boję się głodu, że czegoś zabraknie. Muszę się pilnować przed robieniem zapasów. Tam się karało biciem i głodem i to za nic. Krzyż z różańca, którym siostra była przepasana, bardzo celnie trafiał w plecy i czasem robił małą dziurę, która potem ropiała.
A nie było nawet jak komuś powiedzieć co się działo. Mama pisała do nas, a ja odpisywałam, ale pod dyktando siostry. I po moich listach Mama była spokojna. To taka jedyna korzyść z wymuszanego na mnie pisania.
Byłyśmy tam tylko, albo aż, pół roku, a potem zabierając posiniaczoną Jadzię, sama z pręgami na plecach wydostałam się w nocy z budynku i uciekłyśmy. Gdyby mnie wtedy złapano, to chyba bym sobie coś złego zrobiła, tak się bałam powrotu. Na szczęście trafiłyśmy na dobrego człowieka, konduktora kolejki elektrycznej i on nam pomógł. Zawiózł nas na dworzec w Warszawie do izby matki i dziecka, bo takie wtedy były na dużych dworcach. Tam nas opatrzono umyto nakarmiono i odesłano do Kijaszkowa.
Zbliżały się wakacje i zabrali nas nasi gospodarze. Takie to są dzieje. Za każdym ciągnie się jakiś wojenny ogon.
Okazało się że Mamę udało się podleczyć i może od wakacji wrócić do pracy. W jakiś czas potem zmarł dotychczasowy kierownik szkoły i Mamie zaproponowali jego stanowisko.
Wspomnienie o Tacie
Po Tacie mam bardzo mało pamiątek. Mama trochę zabrała, ale ukradli w czasie transportu nie wiedząc co jest w środku. Jest trochę zdjęć z różnych obozów wojskowych, ale tak słabych że nie można wiele odróżnić.
Nie wiem też jak było do końca ze studiami. Jest wytarte zniszczone zaświadczenie z Politechniki Lwowskiej, że jest studentem IV roku mechaniki, a na innym wojskowym dokumencie jest napisane inż. Witold Iszkowski. Tego już nie rozgryziemy .
Mam woreczek wyszyty przez Ojca, który przemycił z więzienia z brudną bielizną, z którego można się doczytać słowa „SZUKAJ” i jest tam też wyszyta postać ze szpadlem i 10 kresek. To chyba miało znaczyć 10 lat robót bo taki miał wyrok. Mam też dyplom z 12 .10.1937 mianującym Tatę podporucznikiem, podpisanym przez Prezydenta Mościckiego.
Cóż – każdy życiorys jest inny. Każdemu przypada jakaś ścieżka. Ze zdjęć i zapisków wygląda , że Tata lubił wojsko i konie. Przez długi czas, jak ktoś zapukał do drzwi biegłam otworzyć z nadzieją, że Tatuś wrócił.
Mama cały czas czekała dalej na Tatę. Jeszcze wierzyła że wróci. Mogła sobie życie ułożyć na nowo ale nie chciała. Szukała Taty przez Czerwony Krzyż i miała kilka odpowiedzi że nie mogą trafić na ślad. Chyba wcale nie chciała dowiedzieć się że nie żyje. Jestem Cioci Stefie i Stryjowi Janowi ogromnie wdzięczna za wysiłek i trud jaki poświęcili na szukanie mojego Taty i za to że udało im się zdobyć informacje o śmierci. Były lata kiedy nikt się nie starał, aby nam jakieś wieści przekazać. Muszę się jednak przyznać teraz, że ja Mamie do końca nie powiedziałam, że mam taki dokument. Ona takiej wiadomości nie chciała i nie miałam sumienia pozbawić Jej ostatnich złudzeń. Może to oczekiwanie było Jej potrzebne.