Sens działania Cichociemnych
Wacław Iszkowski
Jerzy po wykonaniu ponad 40 lotów bojowych zgłosił się, a może został nakłoniony do pracy w kraju. Pomyślnie zaliczył szkolenia i został zaakceptowany do zrzutu do Polski. Był on w nieformalnej grupie cichociemnych pochodzących z jednostek lotniczych. I ten fakt jest rozwijany w treści tego rozdziału, powodując też wiele pytań o sens użycia wysoko kwalifikowanych lotników do pracy dywersyjnej AK na mało im znanym terenie okupowanej Polski.
Powstanie cichociemnych
W październiku 1940 na wniosek kapitanów Jana Górskiego i Macieja Kalenkiewicza, Naczelny Wódz zgodził się na powstanie wydziału studiów i szkolenia wojsk spadochronowych. W pierwotnych zamierzeniach miała powstać jednostka specjalna, zdolna do realizacji zadań na tyłach frontu w Polsce. Wydział ten został włączony jako Oddział do właśnie organizowanej tajnej agencji rządu brytyjskiego - Special Operations Executive (SOE).
Zadaniem agencji było wspomaganie lokalnego ruchu oporu w państwach okupowanych. Agencja ta zorganizowała szkoły Special Training School (STS). Organizację SOE wzorowano na organizacji IRA. W szkołach STS byli szkoleni agenci o różnych specjalnościach, przeznaczeni do wykonywania zadań w swoich krajach.
Między innymi wyszkolono 1800 agentów do działania wspólnie z francuskim ruchem oporu, szczególnie w ważnym okresie inwazji Aliantów. Niestety wielu agentów ginęło wskutek donosów od kolaborantów francuskich.
Ważnym działaniem SOE była zniszczenie fabryki produkcji ciężkiej wody w Norwegii. Podjęto kilka nieudanych prób i wreszcie udało się zatopić zapas ciężkiej wody w wodach fiordu.
Za zgodą rządu czechosłowackiego wysłano dwóch Czechów do Pragi w celu zabicia Reinharda Heindricha, znienawidzonego Protektora Czech i Moraw oraz Szefa Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy. Istnieje podejrzenie, że SOE zleciło tę operację dla ochrony przez zdemaskowaniem Wilhelma Canarisa. Ranny w zamachu Heindrich zmarł, co spowodowało represje – rozstrzelanie 1000 Czechów i pacyfikację wioski Lidice.
SOE próbowała jeszcze być aktywna w Holandii, Jugosławii, Albanii, Grecji i na innych terenach. Wiele z tych akcji jest opisanych tylko w tajnych dokumentach.
Aktywną działalność prowadziła sekcja polska SOE. Pierwszego cichociemnego wysłano już 15 lutego 1941. Nazwa cichociemni powstała przypadkowo w późniejszym okresie, ale została dobrze przyjęta.
Sytuacja cichociemnych SOE była nastawiona wyłącznie na szkolenie i wysyłanie pojedynczych lub w niewielkich zespołach agentów. Przed wylotem do kraju byli oni wypisywani z wojska brytyjskiego z sześciomiesięczną odprawą. Polacy w chwili lądowania w kraju otrzymywali awans o jeden stopień wojskowy. W Polsce stawali się oni żołnierzami AK, składając jeszcze w Anglii odpowiednią przysięgę. Odlatywali w ubraniach cywilnych, dopasowanych do lokalnych warunków z nową fałszywą tożsamością.
Złapani przez Niemców komandosi SOE byli traktowani jako bandyci i terroryści. Führer wydał 18 października 1942 tajny rozkaz, który nakazywał bezwzględne zabijanie wszystkich schwytanych alianckich komandosów i spadochroniarzy wykonujących misje dywersyjne. [Rozkaz Führera, Kommandobefehl - naruszał prawo wojenne, konwencje haskie i genewskie; jego wydanie i przypadki realizacji zostały podczas procesów norymberskich uznane za zbrodnie wojenne. - Wikipedia] . Podobnie Niemcy traktowali złapanych żołnierzy AK.
SOE pozostawiał swoich komandosów bez żadnej ochrony – dlatego też na wyposażeniu była fiolka z cyjankiem. Anglicy w kilku przypadkach starali się stosować w odwecie podobne metody – na przykład wiązanie rąk złapanym Niemcom. Żołnierzy Otto Skorzennego przebranych w mundury angielskie w akcji w Ardenach, Amerykanie po złapaniu rozstrzelali. Takie były paskudne zasady tamtej wojny. A po wojnie IRA stwierdziła, że podstawy jej działalności na terenie Anglii nie odbiegają przecież od działalności SOE.
Standardowy zestaw kursów szkoleniowych został dla kpt. pil. Jerzego Iszkowskiego i ppłk pil. Jana Białego uzupełniony kursem pilotażu samolotów niemieckich.
Grupa lotnicza cichociemnych
W nieformalnej grupie specjalizacji lotniczej było 23 Cichociemnych.[wg Słownika biograficznego cichociemnych, Krzysztof Tochman].
Pierwsza grupa 11 Cichociemnych, specjalizacji lotniczej, poleciała do kraju w okresie od lutego 1941 do lutego 1943.
Pierwszym Cichociemnym był mjr pil. Stanisław Krzymowski, doświadczony dowódca eskadry przed 1939. Po skoku do Polski zajmował się organizacją zrzutów w okręgu Kielce-Radom AK.
Drugi por. pil. Jan Jokiel był przewidziany do placówki wywiadu AK.
Trzeci płk pil. Roman Rudkowski ps. Rudy, już 45-letni weteran, o niezwykle barwnym i zasłużonym lotniczo życiorysie, został szefem Wydziału Lotnictwa Komendy Głównej AK na miejsce płk pil. Bernarda Adameckiego ps. Dyrektor, od trzech lat już dowodzącego Wydziałem Lotnictwa. Dobrze, że panowie się jakoś dogadali. W maju 1944 Rudy poleciał z Polski do Londynu w celu uzgodnienia pomocy lotniczej dla ewentualnego powstania. Pomocy miało nie być. Skoczył powtórnie do kraju 17 października 1944, aby przygotować dla Naczelnego Wodza raport o sytuacji AK po upadku powstania.
Czwarty kpt. pil Florian Adrian od marca 1943 pracował w Wydziale Lotniczym Sztabu KG AK. Wszyscy byli związani z zadaniami dotyczącymi ewentualnej organizacji w Polsce podziemnego lotnictwa korzystającego z samolotów ukradzionych Niemcom. Pozostali byli specjalistami radiotelegrafistami.
Po lutym 1943 nastąpiła przerwa w transferze cichociemnych z grupy lotniczej. Dopiero w kwietniu 1944 w kolejnych turach wysłano z Brindisi aż 12 lotniczych Cichociemnych, w tym Jerzego Iszkowskiego.
Wtedy już było jasne, że nie ma szans na utworzenie nawet namiastki podziemnego lotnictwa w kraju. Było już po ustaleniach Konferencji w Teheranie i już wiadomym było jak ma wyglądać nowa Polska. W obliczu nadciągających Rosjan rozpoczynano akcję Burza. W tym kontekście trudno odgadnąć po co wysłano tę grupę, w której było dwóch pilotów i to jeszcze przeszkolonych na niemieckich myśliwcach.
Cichociemna grupa z Jerzym przypłynęła z końcem lutego 1944 do Neapolu, skąd została przeniesiona do bazy w Laureto koło Brindisi. Mieli tam oczekiwać na rozkazy operacyjne dotyczące ich przyszłej działalności w kraju, a potem na transport. A wokół toczyły się walki. Jeszcze w sierpniu 1943 Alianci zdobyli Sycylię, a we wrześniu wylądowali na południu półwyspu Apenińskiego. Od stycznia 1944 próbowali przełamać linię Gustawa, której strzegło wzgórze Monte Cassino. Udział w tym miały też polskie jednostki. Ale Jerzy nic nie pisał o Monte Cassino. Dla przypomnienia w czasie spisywania tych wspomnień w latach 50-tych, nawet piosenka Czerwone maki pod Monte Cassino była w Polsce zakazana.
Opisał za to wizytację Naczelnego Wodza, gen. Sosnkowskiego w dniu 28 marca 1944 – ciekawe, że o tej inspekcji historyczne źródła milczą. Rozpisują się za to o inspekcji we Włoszech Naczelnego Wodza na przełomie lipca i sierpnia 1944, aby nie musiał bezpośrednio ingerować w decyzje o rozpoczęciu Powstania w Warszawie.
Sens działań Cichociemnych
W tej marcowej inspekcji z oczekującymi na odejście do kraju cichociemnymi ciekawe były pytania dotyczące współdziałania Wojska Polskiego z Armią Czerwoną. Niestety odpowiedź, nawet zbyt optymistyczna, nie była optymistyczną dla słuchaczy.
(…) Po szeregu różnych i mniej ważnych pytań znowu ktoś wrócił do niepokojącego zagadnienia.
- Jak zachować się wobec Armii Czerwonej?
Naczelny Wódz odpowiedział bardzo ogólnikowo. Stwierdził mianowicie, że stać się musi zadość sprawiedliwości dziejowej i boskiej. Krew przelana przez żołnierzy polskich nie może być zaprzepaszczona. Rząd polski ma jak najlepsze intencje.
Po sali jakby wionęło pustką, w której nagle zobaczyliśmy siebie bezradnych, zepchniętych z drogi i skazanych na błądzenie po manowcach, zdanych na rozstrzyganie spraw jedynie przez samych siebie. Niestety taki przekaz utwierdzał w przekonaniu bezsensowności dalszego udziału w tej wojnie. Jedynie honor oficerski nie pozwalał wprost zrezygnować.
Wierzę że kraj potrzebuje takich oficerów jak ja. Wierzę, też, że z byle czym nie odejdę. Wierzę w zbrojne powstanie narodu wsparte lotnictwem, bo o tym mi powiedziano w sztabie Inspektoratu Polskich Sił Powietrznych. Wierzę we własny parol oficerski.
W Laureto przestałem wierzyć we wszystko. Straciłem tam pewność własnego postępowania. Załamałem się. Resztkami sił uratowałem coś, co uważałem jeszcze za honor Polaka.
Potwierdzeniem tych obaw było przekazanie przez specjalnego kuriera przybyłego z Anglii instrukcji wyjazdowej dla grupy cichociemnych lotników:
(…) Pułkownik Beill wręczył nam pismo od generała Iżyckiego, z wyszczególnionymi punktami instrukcji:
1) Powiadomić dowódcę Armii Krajowej, że powstanie nie będzie wspierane lotnictwem.
2) Współpracować w zorganizowaniu placówek przerzutu powietrznego.
3) Oddać się do dyspozycji władz Armii Krajowej.
To wszystko. Jakże za mało. Czy nie istniały lepsze pewniejsze środki łączności z krajem od przerzutu czterech doświadczonych lotników z wiadomością dla dowódcy Armii Krajowej? Czy mało było w kraju bardziej doświadczonych od nas ludzi w organizowaniu placówek przerzutowych? Czy wobec nieaktualności zagadnień lotniczych kraju, moglibyśmy być aż tak cennym nabytkiem dla władz Armii Krajowej?
Rzeczywiście, w takiej sytuacji sens wysyłania do Polski doświadczonych lotników do zwykłej pracy konspiracyjnej, bez możliwości skorzystania z ich doświadczenia lotniczego wydał się kuriozalny. Nic więc dziwnego, że opis przygotowań cichociemnych do wylotu do kraju przypomina przygotowanie skazańca do wykonania kary śmierci.
(…) Teraz po przybyciu do bazy przerzutowej poddani zostaliśmy szybko po sobie następujących zabiegom.
W pierwszym budynku znajdowała się przebieralnia. Przeistoczyliśmy się tam w cywilów. Czynności te były ściśle kontrolowane przez specjalistów. Sprawdzenie rozpoczynało się od stanu nagości, następnie przechodziło stadium ubierania bielizny, dalej nakładania ubrania, wreszcie załadowania kieszeni, teczki... Przygotowana była wspólna kolacja w messie.
(…) Ale nasza czwórka powędrowała w inne miejsce. Zabrali nas do swoich kwater koledzy dywizjonowi na kolację zaprawioną osiemdziesięcioprocentowym runem. Krótki pobyt z kolegami przeszedł nam w posępnym nastroju. Był to jakby pogrzebowy moment spełnienia ostatnich stosunku do nas serdecznych usług. W ubraniach cywilnych stanowiliśmy jakiś przykry kontrast. Wobec niepewnej przyszłości czuliśmy się jakby wyrzucani poza nawias lepszego życia i znaczenia.
Ale powoli wzbierała w nas ambicja i duma, nie tylko wynikająca z istoty sytuacji, jak raczej z nieugiętości powziętej decyzji.
Zmierzch zapadł. Przyszedł i na nas czas odlotu.
Ubierałem się szybko. Asystujący koledzy dywizjonowi pomagali. Na bluzie zapiąłem szeroki pas płócienny z wszytymi wokoło kieszeniami, w których znajdował się ciężki ładunek złota przeznaczony dla władz krajowych. Wsunąłem do specjalnej przegródki fiolkę z mikrofotografią poczty służbowej. Gdzieś do marynarki włożyłem małą białą i naiwną fasolkę zawierającą piorunującą truciznę. Po raz ostatni skontrolowałem, czy wszystko co miałem na sobie było we właściwym porządku.
(…) Dziwiłem się że nie dano nam masek tlenowych.
A przecież ułaskawienie było łatwe – wystarczyło, aby Naczelny Wódz lub szef Inspektoratu Polskich Sił Powietrznych, wobec zmiany sytuacji wojskowej i politycznej, wydali rozkaz zmiany zadań dla tych cichociemnych lotników. Bo przecież obaj dobrze znali stwierdzenie jeszcze z 1943 roku:
(…) Na drugi dzień Naczelny Wódz przekazał z Głównej Kwatery Wojsk Sojuszniczych następującą odpowiedź.
Polska nie może liczyć na pomoc alianckich sił lotniczych podczas zbrojnego powstania w kraju. Sprawa wlokąca się od lat została nareszcie rozstrzygnięta.
Wobec decyzji Aliantów o braku możliwości zorganizowania w Polsce powstańczych sił lotniczych, należało ściągnąć z kraju z powrotem tych lotników cichociemnych, razem z lotnikami pozostałymi tamże z września 1939. Bo na zachodzie, bez względu na dalszy przebieg tej wojny ich unikalne umiejętności mogłyby być lepiej wykorzystane niż w kraju. Zresztą Jerzy po wylądowaniu w kraju, aklimatyzacji i inspekcji ośrodka lotniczego w Dębinie oraz po analizie dokumentów stwierdził:
(…) Podziwiałem skrupulatną pracę wielu specjalistów lotniczych, którzy drobiazgowo przewidzieli wszystkie możliwe warianty walki o lotnictwo dęblińskie
(…) Dokumenty świadczyły też o tragedii wielu ludzi, którzy na przestrzeni lat ginęli na posterunku pracy konspiracyjnej.
(…) Krwawą ofiarą był budowany w kraju plan operacji lotniczych. Była to nieuchronna konsekwencja przygotowań, które początkowo posiadały aktualność.
(…) Należało natychmiast skończyć z tworzeniem lotnictwa powstańczego. Ze związku konspiracyjnego personelu lotniczego należało zorganizować regularne oddziały partyzanckie i dywersyjne. Wykorzystać na ten cel posiadane zasoby pieniężne i materiałowe, czerpać uzupełnienia z ogólnych magazynów okręgowych. Przystąpić natychmiast do mobilizacji i uzbrojenia oddziałów. Rozpocząć zorganizowaną walkę z Niemcami. Powiązać akcję partyzantki lotniczej z oddziałami leśnymi Armii Krajowej od dawna działającymi na tym terenie. Pierwszy, sztabowy oddział lotniczy miał być przeze mnie dowodzony.
Czy dla takiej słusznej w tych warunkach konstatacji trzeba było wysyłać doświadczonego pilota oraz jego kolegów? Drugi z tej grupy płk pil. Jan Biały ps. Kadłub stwierdza we wspomnieniach, że mimo dominującej przewagi, uderzenie [na obiekty lotniska Okęcie w godzinie W] mogłoby mieć jakieś szanse, gdyby było lepiej zorganizowane i wykonane z zaskoczenia w nocy lub przed świtem.
Trzeci, mjr naw. Bronisław Lewkowicz ps. Kurs służył w plutonie odbioru zrzutów w Puszczy Kampinoskiej w sierpniu 1944, po czym przedzierając się w okolice Piotrkowa Tryb., będąc zastępcą dowódcy 25 PP AK, zginął 4 listopada 1944 pod Gielniowem.
Czwarty kpt. techn. Edmund Marynowski ps. Sejm, specjalista od silników lotniczych, był oficerem nadzoru technicznego na Okęciu, a od sierpnia 1944 do kapitulacji powstania walczył w Śródmieściu. Po powstaniu dostał się do niewoli niemieckiej. Pozostał na Zachodzie.
Poświęcenie Cichociemnych
Do szkolenia na cichociemnych PSZ zgłosiło się 2413 kandydatów.
Program szkolenia ukończyło 606 osób.
Do kadry cichociemnych wybrano 579 osób.
Do kraju w 82 lotach poleciało 316 cichociemnych (ptaszków).
Oprócz cichociemnych do kraju poleciało 28 kurierów.
W chwili rozpoczęcia Powstania w Warszawie było ponad 100 Cichociemnych. Osiemnastu z nich zginęło w walkach w stolicy lub w jej okolicy.
W czasie wojny zginęło 103 Cichociemnych, w tym 9 podczas skoku, a 84 w walce lub zamordowanych przez Niemców, 10 zażyło truciznę po aresztowaniu przez Niemców.
Władze komunistyczne pospołu z NKWD skazały na śmierć i wykonały wyrok na 9 cichociemnych, a wielu innych wsadziły do więzienia.
Potem przez lata o cichociemnych była cisza – nawet termin cichociemny był na indeksie. Pomimo rehabilitacji skazanych na śmierć czy długoletnie więzienie, odmawiano uznania ich odwagi i bohaterstwa. Traktowano ich jako potencjalnych szpiegów Wlk. Brytanii – przyjmując, że po wygłoszeniu przez Churchilla w Fulton w marcu 1946 wezwania do Stanów Zjednoczonych do przeciwstawienia się polityce Stalina, rozpoczęła się zimna wojna.
Czytając obecnie życiorysy cichociemnych trudno nie odnieść wrażenia, że w wielu przypadkach ich wykorzystanie w Polsce było dużo poniżej ich umiejętności i możliwości – w zasadzie w kraju mogli się poczuć niepotrzebni. A dodatkowo, nie znając aktualnych zasad życia okupacyjnego, z trudnością się asymilowali, gdy miejscowi byli już lepiej przystosowani. Większość z nich miała niskie stopnie wojskowe – chociaż podnoszone o jeden stopień przy skoku. Uniemożliwiało im to zajmowanie wyższych stanowisk dowódczych w strukturach AK, a prowadziło do podporządkowania dowódcy, który często nie bardzo wiedział co z tym ptaszkiem zrobić. Byli też rozdzielani, tracąc wiele z możliwości wspólnego skoordynowanego działania popartego wspólnie nabytymi umiejętnościami.
Przebieg przyszłych zdarzeń wojennych był trudny do przewidzenia, ale tym bardziej należało lepiej przemyśleć ich rolę w okupowanej Polsce. Bo koszty szkolenia i przerzutu do kraju były znaczące – załogi samolotów i skoczkowie ryzykowali życiem już przy wylocie na zrzut do Polski. Być może, po wykonaniu przypisanego im zadania, lub też zmiany warunków, należało ich wycofywać z kraju z powrotem do Anglii i kierować do innych zadań, do których byli przygotowani.
Dzisiaj, po 70-ciu latach powinniśmy oddać im chwałę za ich bohaterstwo. Niech będą przykładem dla dzisiejszych komandosów jednostek typu GROM, ale też obowiązku odpowiedzialności Państwa, któremu służą, za ich życie, rany i stres.