Komentarz katalog wpisów zbitki WBI

Potyczka z informatyką

data wpisu: 2021.09.02 | data publikacji: 2021.10.11

Felieton ten został opublikowane w CRN 2021/10

 

Zadzwonił do mnie znajomy dziennikarz – freelancer i opowiada.

- Wiesz, napisałem tekst do tygodnika AQC, który już parę tygodni temu wydrukowano. Czekam na pieniądze, a tu nic.

Dzwonię więc do sekretarz redakcji z pytaniem co się stało. A Ona mówi, sprawdzę i oddzwonię.

Dzwoni po chwili i mówi - nie możemy wypłacić bo Pan nie wypełnił rachunku. A ja, znaczy mój znajomy – ale nie dostałem od Was formularza rachunku.

Ona na to – teraz nie wysyłamy, bo ten formularz trzeba wypełnić w naszym systemie PUBLISHER, wystarczy wejść na stronę system.publisher.com, zarejestrować się jak jest Pan tam pierwszy raz, potem zalogować się i wypełnić formularz rachunku.

Znajomy podziękował, rozłączył się i otworzył komputer. Strona, owszem wczytała się, ale w języku niemieckim. Na górze była flaga brytyjska – przełączył na angielski. No dobrze, opowiada i rejestruje się. - Imię nazwisko, adres mejlowy, numer komórki. Wpisał co trzeba, a tu informacja – dalsza rejestracja po odczytaniu mejla, który został wysłany na podany adres mejlowy.

Mówię mu – przecież to standardowy sposób rejestrowania się na stronie. Niepokój może wzbudzać pytanie, skąd będą wiedzieć, że to ty jesteś autorem oczekującym na wynagrodzenie?

On na to, że to nie koniec. Bo mejla nie otrzymał, a na stronie pojawił się ponownie pusty formularz rejestracji. Spróbował jeszcze raz, ale spotkało go to samo. Mejla nie ma i znowu pusty formularz. Zadzwonił więc ponownie do tej sekretarz. Ona na to, że przełączy mnie do informatyka. Próbował negocjować, że nie chce mieć do czynienia z informatykiem, bo ich (oprócz mnie) to on nie bardzo rozumie, ale nic to nie dało.

A informatyk po prostu zapytał? - a czy kukisy Pan zaakceptował? On – tak.

A czy przeczytał Pan informację o RODO i ją zaakceptował? On – to była po angielsku informacja o GDPR, nie czytałem jej, ale ją zaakceptowałem.

Tu informatyk się nieco zdziwił, ale stwierdził, że powinno to działać. - To proszę otworzyć prywatną stronę. - A co to jest strona prywatna? - No taka strona, której używa Pan do przeglądania porno – wypalił informatyk. - Ja nie przeglądam porno, gdzie jest ta strona?

Lekko skonfundowany informatyk - no, po prawej strony u góry trzeba otworzyć menu i wybrać z menu Nowe okno incognito.

- U mnie nie ma takiego menu.

- A jakiej przeglądarki Pan używa? - No takiej jaka jest na Macu.

Na to informatyk – Czyli Safari, ale ten system nie akceptuje Safari. Musi Pan użyć Chrome lub Firefox.

Że co muszę? 

- Na Macu nie ma tych systemów.

- Czy muszę je zainstalować? Wolałbym nie.

- No niestety, system PUBLISHER będzie na Safari dopiero za kwartał. I lepiej użyć peceta zamiast Maca.

Na to mój znajomy stwierdził – Wie Pan co, to ja na razie zrezygnuję. Czy mam sobie kupić nowego laptopa, aby wypełnić rachunek? Dziękuję Panu.

- Do usług. A niech go.

Znajomy postanowił zadzwonić do Redaktora Naczelnego.

- Tak, wiem – nie jesteś pierwszy i pewnie nie ostatni co ma kłopot z tym systemem. My też nie możemy sobie z nim dać rady, a korpo nalega na wyłączne jego używanie i nie chce słyszeć narzekań naszych autorów. Poproszę, aby wysłali ci ten formularz pocztą. Potem to sami wprowadzimy do systemu.

Już nieco uspokojony znajomy spotkał się ze mną i po opowieści o jego przygodach z systemem dał się przekonać, abyśmy wspólnie spróbowali pokonać ten system.

Wzięliśmy mojego peceta z przeglądarką Chrome. Pokazałem mu gdzie należy odpalić stronę prywatną – tutaj nową stronę incognito i że pojawia się na czarno.

Rozpoczęliśmy rejestrację, dostaliśmy potwierdzenie mejlem, z którego się zidentyfikował. Musiał wpisać hasło – aż 10 znaków. Zapisał je sobie w telefonie. Potem logowanie i dostaliśmy się do strony z menu: Zeitschriftentitel po niemiecku. Odszukaliśmy tamże czasopismo AQC, po czym otworzyła się strona po polsku z tytułem Czasopismo AQC razem z logo oraz z napisem Autor: imię nazwisko mojego znajomego oraz menu lista umów, rachunków, dane autora. Sprawdziliśmy dane autora – wszystkie dane osobowe się zgadzały, brakowało numeru konta w banku, dodaliśmy ten numer. Otworzyliśmy listę rachunków – nie było żadnego. Znajomy nieco się żachnął - przecież oni już opublikowali jakieś z 40 moich artykułów.

Mówię – poczekaj, historii do systemu nie wpisali.

Otworzyliśmy listę umów – była tam jedna, dotycząca ostatnio opublikowanego artykułu, całkowicie wypełniona. Pozostawało tylko ją podpisać podpisem elektronicznym. Spojrzeliśmy na siebie obaj mocno zdziwieni. On, bo chyba pierwszy raz ktoś od niego chce jakiś podpis elektroniczny, a ja z kolei zadając sobie pytanie - ilu jakże nobliwych autorów tego wydawnictwa posiada taki podpis elektroniczny?

Co dalej? Rozumiemy, że Redakcja musi mieć podpisaną umowę z autorem, choćby z uzyskaniem licencji na publikację artykułu oraz jako podstawę do wypłacenia wynagrodzenia. Po chwili znalazłem na stronie objaśnienie, że można tę umowę po ewentualnych korektach wydrukować, podpisać i potem zeskanować, a następnie jako plik w PDF wstawić do systemu. Ja drukarką i skanerem akurat dysponowałem, ale znajomy i zapewne inni autorzy już pewnie nie zawsze mają takie urządzenia.

Pokazałem znajomemu cały proces wytworzenia podpisanego dokumentu umowy. Przed włożeniem go do systemu, sprawdziłem czy strona jest dalej incognito, bowiem pamiętałem, że chcąc wysłać załącznik do mejla do urzędu w ePUAP, strona też musi incognito.

System przyjął załącznik.

Sprawdziliśmy teraz listę umów – ta jedna umowa była teraz oznaczona jako „podpisana”. Ciekawe kto i jak (nie miał nawet takiej możliwości) sprawdził, że ten załącznik w PDF był kopią umowy z jakimś bazgrołem podpisu. Z drugiej strony jest to umowa o licencję niewyłączną, a ta może być zawierana nawet ustnie, lub przez sam fakt dostarczenia utworu do publikacji.

Ponownie sprawdziliśmy listę rachunków i teraz znaleźliśmy jeden rachunek, dotyczący tej umowy i tego artykułu oraz w pełni wypełniony, łącznie z numerem konta. Spojrzałem przypadkiem na wartość wynagrodzenia za artykuł – nie była szokująca i myślę, że oszczędzając na tym systemie, można by było każdemu autorowi zwiększyć wynagrodzenie o jakieś 20%, kochana droga informatyko.

Znajomy sprawdził i stwierdził, że według niego rachunek jest ok. Z braku podpisu elektronicznego wydrukowaliśmy go, znajomy go podpisał i potem zeskanowaliśmy i włożyliśmy do systemu. A ten zażądał potwierdzenia kodem, który został wysłany na podany w danych konta jego numer telefonu. Rzeczywiście telefon piknął, zawiadamiając o przyjściu esemesa. Czyli teraz nastąpiło podwójne zweryfikowanie znajomego. Ale jak już mają taki mechanizm weryfikacji to po co to drukowanie ze skanowaniem?

Na to pytanie nie znamy odpowiedzi.

Na liście rachunków, ten rachunek uzyskał status „do wypłaty”.

Znajomy teraz dalej czeka na wynagrodzenie.

A przecież ten system po przyjęciu rachunku do wypłaty powinien natychmiast wysłać zlecenie przelewu do banku wydawnictwa. A może teraz czekamy na młodszą księgową, która kolejno zaglądając do systemu na listę rachunków do wypłaty wystawa (oby nie ręcznie) zlecenia przelewu – któż to wie?

Powyższa historia jest częściowo prawdziwa i nie należy jej łączyć z jakimkolwiek wydawnictwem. Ja z CRN umowę zawarłem przez wymianę mejli, a rachunków nie wypełniam, gdyż piszę te felietony pro publico bono.